Przegrana bitwa
28 Marca 2018Podczas gaszenia pożaru lasów w okolicach Yarnell w Arizonie śmierć poniosło dziewiętnastu z dwudziestu członków elitarnej strażackiej załogi Granite Mountain Hotshots. 30 czerwca 2013 r. był najczarniejszym dniem dla straży pożarnej w USA od czasów zamachów z 11 września 2001 r.
Spośród wielu załóg strażackich jednymi z najlepszych są załogi Hotshots. To specjalne, dwudziestoosobowe grupy strażaków, specjalizujące się w gaszeniu pożarów lasów i na bezdrożach (wildland fires). Obecnie jest około 110 takich ekip na terenie USA, większość zatrudnionych przez Służbę Leśną (US Forest Service). Ich zadaniem jest dotarcie na front pożaru drogą lądową lub przez desant z helikoptera, a następnie wykonanie pasa przeciwpożarowego - przecinek w drzewostanie, usunięcie traw, krzewów, pozbawienie wszelkiego palnego paliwa. Słowem - stworzenie bariery dla pożaru. Ich liczący 20 kg ekwipunek nie zawiera wody do gaszenia, lecz specjalne motyki, kilofy, łopaty i siekiery, którymi usuwają materiał palny z ziemi, a także pilarki do drewna wraz z osprzętem i paliwem. Hotshotsów nie należy mylić z innym elitarnym oddziałem - Smokejumpersami, których zadania polegają na błyskawicznym przemieszczeniu się samolotem w pobliże pożaru, skoku ze spadochronem (!) i podjęciu próby ugaszenia lub ograniczenia rozprzestrzeniania się pożaru. Taka metoda jest o wiele szybsza niż transport drogą lądową i daje możliwość kontrolowania pożaru, kiedy jeszcze nie obejmuje on dużych obszarów.
Drużyny takie jak Hotshots i Smokejumpers były odpowiedzią na konkretne potrzeby. Liczne wielkopowierzchniowe pożary lasów angażowały zbyt duże siły lokalnych departamentów straży pożarnej, które musiały przecież reagować na typowe wezwania, jak wypadki, zdarzenia medyczne i pożary budynków. Podstawowe załogi służby leśnej gasiły zaś pożary blisko dróg, zabezpieczały obrzeża lasów, czyszcząc tereny z palnego materiału i edukowały mieszkańców, jak przygotować swoje posesje na nadciągający ogień. Do tego dochodziło tworzenie pasów przeciwpożarowych w pobliżu miast i ważnych obiektów. W najbardziej niebezpieczne miejsca, by operować w bezpośredniej bliskości frontu pożaru, mogą być rzucane tylko certyfikowane jednostki. Takie grupy muszą być gotowe do przemieszczania się wiele mil między odcinkami bojowymi, a także do prowadzenia kilkudniowych działań, z nocowaniem w lesie włącznie. Załogi Hotshots traktowane są więc jako narodowe dobro i muszą być wystarczająco mobilne, by wspomagać sąsiednie stany w walce z żywiołem.
Ekipa Granite Mountain z Prescott była uznawana za jedną z najlepszych. Zespół tworzyli zarówno strażacy doświadczeni, jak i nowicjusze - tylko sześciu z nich było zawodowymi strażakami, resztę stanowili pracownicy zatrudniani sezonowo (jak większość tego typu strażaków-leśników w kraju). Tym, co ich wyróżniało, był hart ducha i ciała. Najstarszym z nich (43 lata) był kierownik i założyciel zespołu Eric Marsh. Człowiek ambitny, o trudnej przeszłości, który w całości poświęcił się swojej jednostce i sprawie. Rekrutował ludzi o silnym charakterze, szkolił, nieustannie ćwiczył i dbał o wytrzymałość fizyczną. Grupa została założona w 2002 r. jako podstawowa jednostka leśna (Handcrew Type III). Dwa lata później byli już ekipą pomocniczą (Type II), ale nie spoczęli na laurach. Marsh nie chciał jedynie czekać na kolejne zgłoszenia i nieustannie trenował swoich podwładnych. Wysiłek się opłacił. W 2008 r., po 4 latach intensywnych treningów i działań gaśniczych na poziomie podstawowym, ekipa z Prescott uzyskała najwyższą certyfikację i tytuł Hotshotsów. Wiosną 2013 r. Eric Marsh wygłosił manifest do mieszkańców o pracy swojego zespołu: „Dlaczego chcemy być tak bardzo poza domem, pracować wiele godzin, ryzykować życie i spać na gołej ziemi przez 100 nocy w roku? Po prostu jest to najbardziej satysfakcjonująca rzecz, którą kiedykolwiek robiliśmy w życiu”. Zaledwie parę miesięcy później za tę pasję zapłacili najwyższą cenę.
Pożar na wzgórzu
Lato 2013 r. nie oszczędzało mieszkańców Arizony. Temperatura powietrza w ciągu dnia sięgała 40°C. Długotrwała susza i piekące słońce przygotowały mnóstwo wyschniętego, organicznego paliwa, wyciskając wilgoć z drzew, krzaków i gałęzi. Co gorsza, materiał ten gromadził się od prawie 45 lat, kiedy wystąpił tu ostatni wielki pożar. Rokrocznie strażacy obserwowali też, jak wydłuża się sezon pożarowy - susza zaczynała się wcześniej i była coraz bardziej uciążliwa. Okolice nawiedzały często letnie burze z piorunami i to właśnie jedna z nich była przyczyną pożaru. W piątek 28 czerwca około 17.40 piorun uderzył w szczyt wzgórza w pobliżu Yarnell, małego pogórniczego miasteczka na południowy zachód od Prescott. Gdy pierwsze zgłoszenie o słupie dymu dotarło do władz, wysłano samolot zwiadowczy w celu potwierdzenia zdarzenia. Pilot zauważył jednak wytwarzający niewielkie ilości dymu, dopalający się pożar o powierzchni mniejszej niż pół hektara. Z uwagi na niedostępność terenu, niewielkie rozmiary, brak obiektów zagrożonych i nadchodzącą noc odstąpiono od działań. Uznano, że pożar ma małe szanse rozwoju, więc przygotowywano siły i środki na następny dzień.
Nad ranem następnego dnia ogień obejmował już prawie hektar. Dowodzący ze służby leśnej opracowywali plan natarcia na pożar - szybko wysłali załogi strażaków z okolicznych miejscowości oraz małe samoloty gaśnicze. Ogień zajmował wysuszone tereny pełne organicznego paliwa i szybko rozrósł się do powierzchni 40 ha. Władze zdecydowały się wysłać duże samoloty gaśnicze i zmobilizować kolejne zespoły. Dokonano również serii zrzutów wody ze środkiem inhibicyjnym (retardant drop) w celu odgrodzenia pożaru od miasta. Ponadto ustalono trzy punkty krytyczne: jeśli ogień osiągnie pierwszy punkt - należy ewakuować Yarnell; drugi - wszystkie ekipy strażackie ze wzgórza, trzeci (najgorszy wariant) - ogień strawi Yarnell i konieczne będzie wycofanie wszystkich sił również z stamtąd. Lokalna policja przygotowywała mieszkańców do ewakuacji, ale działania gaśnicze szły dobrze i ogień został opanowany. Do czasu. Popołudniu, około 16.00, wzmógł się wiatr. Ogień przeskoczył przez linie obrony i zaczął się gwałtownie rozszerzać, podpalając kolejne powierzchnie. Nad ranem 30 czerwca po wielogodzinnych walkach zajmował już prawie 200 hektarów.
Granite Mountain na miejscu
Załoga Granite Mountain dotarła na miejsce 30 czerwca o 8.00 z zadaniem przygotowania tzw. punktu zakotwiczenia (patrz ramka „Taktyka”) na wzgórzu po południowo-zachodniej stronie pożaru i wykonania pasa bezpieczeństwa na wschód. Ekipa wystawiła osobę, która miała monitorować pogodę i zachowanie pożaru, a w razie niebezpieczeństwa ostrzec pracujące zespoły. Jako obserwatora wyznaczono Brendona McDonougha - najmłodszego członka zespołu, a jako punkt skałę około kilometra na wschód od ich pozycji. W tym czasie ogień rozprzestrzeniał się głównie na północny wschód, zagrażając miejscowościom Model Creek i Peeples Valley. Załoga miała ustalone ścieżki ewakuacyjne, a także dwie strefy bezpieczne - jedną na ranczu Boulder Springs (wokoło tego miejsca wykarczowano zawczasu wszystkie drzewa i trawę). Drugą zaś stanowił obszar na zachodnim wzgórzu, gdzie pożar już się wcześniej wypalił (tzn. na czarnym, in the black).
Około 15.50 warunki metrologiczne gwałtownie się pogorszyły. Nad las naciągnęła silna burza - wiatr znacznie wezbrał na sile i zmienił kierunek na południowy wschód - prosto na Yarnell. Pożar szybko osiągnął pierwszy punkt krytyczny. Większość sił wycofywano już do ochrony miast. Jedynie Granite Mountain zostali na swojej pozycji. McDonough zameldował gwałtowną zmianę i konieczność swojej ewakuacji - ogień w szybkim tempie zmierzał w jego stronę. Nie było mowy, żeby dołączył do zespołu. Brendan uciekał pieszo w kierunku miasta. Szczęśliwie dla niego został znaleziony przez kierownika innego zespołu Hotshots, który nasłuchiwał korespondencji i wyruszył mu samochodem na ratunek. Wraz ze swoją grupą Blue Ridge Hotshots chciał jeszcze dotrzeć samochodami do zespołu Marsha, ale warunki pożarowe zmusiły ich do odwrotu do miasta. Ogień osiągnął drugi punkt krytyczny.
Pierwotnym zadaniem Granite Mountain było przeciągnięcie pasa bezpieczeństwa od zachodu. Gdy pożar zmienił kierunek i obszedł ich pozycję, nie miało to już sensu. Byli też obecnie jedyną ekipą pracującą w pobliżu frontu. O 15.55 jeden z członków załogi GM wysłał wiadomość do rodziny „Ogień kieruje się w stronę Yarnell!”. Krótko po tym, jak kierownik Blue Ridge zabrał Mc Donnoughta Marsh zgłosił przez radio do dowodzącego służby leśnej „… zamierzamy dotrzeć do naszej ścieżki ewakuacyjnej”. W odpowiedzi usłyszał: „Jesteście na czarnym, tak?”, „Tak… przedzieramy się przez czarne. Idziemy prosto do rancza”. Dowodzący dopytywał, starał się upewnić, gdzie dokładnie są. Później Marsh jeszcze potwierdził: „Schodzimy ścieżką ewakuacyjną do strefy bezpiecznej”. „Czy wszystko dobrze?”. „Tak, po prostu idziemy”.
Około 16.20 dotarli do miejsca, gdzie zaczynał się kanion (patrz mapa). Od tego momentu kolejne decyzje GM miały kluczowe znaczenie. Mogli pozostać w bezpiecznej strefie na wzgórzu, wycofać się do autostrady na południowym zachodzie albo wędrować na północ na czarne. Z pewnością jednak zobaczyli skrót prowadzący do rancza przez kanion, bo ostatecznie zdecydowali się zejść nim w jego kierunku. Ścieżkę otaczały wysokie skaliste ściany porośnięte krzakami. Schodząc w dół, tracili jednak pożar z oczu, nie mogli też tam wyczuć późniejszych zmian siły i kierunku wiatru.
W pułapce
Po około 10 min schodzenia doszło do kolejnej gwałtownej zmiany pogody. Nadchodząca od północy burza wywołała silne podmuchy wiatru, do 80 km/h, które spotęgowały rozwój pożaru i raptownie pchnęły masy powietrza na południe. Wysokość płomieni podwoiła się, prędkość rozprzestrzeniania na froncie potroiła. Ogień sięgnął trzeciego punkt krytycznego. Kolejne 10 min później pożar pochłaniał budynki wspólnoty religijnej Glean Ilah i docierał do bezpiecznej strefy na ranczu. Ludzie z załogi Marsha zorientowali się, że są w pułapce. Zza północnego zbocza kanionu i przed nimi zaczął wydobywać się gęsty dym przesuwający się w ich kierunku. Chwilę później z tych samych miejsc wyłoniły się płomienie, a silny wiatr spychał je w dół wąwozu, podpalając wszystko na swej drodze. Nie mając żadnej drogi ucieczki, Marsh wydał rozkaz przygotowania się do rozłożenia osłon przeciwogniowych (fire shelters, patrz ramka). Około 16.40 nadał swój ostatni dramatyczny komunikat radiowy do jednostek powietrznych: „Uwaga Arizona 16, tu Granite Mountain Hotshots, jesteśmy przed frontem pożaru”. A później: „Nasza ścieżka ewakuacyjna została odcięta. Przygotowujemy się do rozłożenia osłon, wypalamy wszystko wkoło nas… Dam ci znać, gdy już będziemy pod os… osłonami”.
W trakcie nadawania komunikatu w tle słychać było pracujące pilarki. Załoga w ciągu kilkudziesięciu sekund musiała wykonać to, co ćwiczyli przez lata: oczyścić teren z palnych materiałów, odrzucić daleko plecaki, piły, zbiorniki z paliwem - wszystko, co może się przy nich zapalić, a następnie schować się w pod niepalnymi płachtami. Mając przed sobą płomienie o temperaturze 1000°C, wysokości kilkunastu metrów i na prawie kilometr wysoką kolumnę dymu, do końca trzymali się razem, rozkładając osłony - ich ostatnią deskę ratunku. Ogień dopadł ich jednak w trakcie tych działań.
Kierownicy załóg nawoływali Marsha i jego ludzi przez radio. Na próżno. Piloci samolotów próbowali zrobić zrzut wody na ich pozycję, ale nie udało się to z powodu gęstego dymu i słabej widoczności. Do odnalezienia zaginionych Hotshotsów została wyznaczona załoga helikoptera z medykiem na pokładzie. Gdy front pożaru przesunął się dalej na południe, załodze udało się dostrzec to miejsce. Ratownik zastał kompletnie wypalony wąwóz, spalony porozrzucany sprzęt i kilkanaście zniszczonych osłon przeciwogniowych. Przez radio potwierdził smutną wiadomość o dziewiętnastu ofiarach.
Epilog
Po kilku dniach od tragedii powołany został zespół złożony ze specjalistów ds. bezpieczeństwa oraz ekspertów w dziedzinie pożarów lasów. Ich zadaniem było zrozumieć, co zaszło na miejscu zdarzenia, tak by móc zapobiec podobnym incydentom w przyszłości. Po trzech miesiącach śledztwa Departament Lasów w Arizonie upublicznił raport*, w którym nie stwierdzono, aby do tragedii przyczyniły się niedbałość lub brawura strażaków. Przyznano za to, że podczas akcji pojawiły się liczne problemy z łącznością i precyzyjnym określaniem lokalizacji pracujących ekip. Sąd w USA ukarał za to Służbę Leśną wypłatą odszkodowań dla rodzin strażaków. By zapobiec podobnym sytuacjom, jako standardowe wyposażenie strażaków wprowadzono osobiste lokalizatory GPS.
Odtworzono krok po kroku prawdopodobny przebieg zdarzeń. Granite Mountain komunikowali przez radio, że wycofują się wzdłuż szlaku, jednak nie były to precyzyjne informacje. Pozostałe ekipy i dowodzący spodziewali się, że GM cały czas poruszają się wydłuż wzgórza, przy drodze. Jedno z nagrań korespondencji ujawniło rozmowę między nimi: „Słyszałem o załodze w strefie bezpiecznej, czy mam zrobić przerwę w nalotach?”, „Nie, oni są w dobrym miejscu. Są bezpieczni i to przecież Granite Mountain”. Rozmowa dotyczyła sprawdzenia ich pozycji przez załogę samolotu, który dokonywał zrzutów wody, ale wszyscy myśleli że są „na czarnym”.
Punktem zwrotnym było dotarcie do kanionu. Z tego miejsca strefa bezpieczna na ranczu w Boulder Springs wydawała się wręcz na wyciągniecie ręki. Tak naprawdę była kilometr od nich, a trasa naokoło, którą mieli się pierwotnie udać, była dwukrotnie dłuższa. Mając na uwadze fakt, że ich dotychczasowe wysiłki na niewiele się zdały, prawdopodobne jest, że skoro ogień i tak przemieszczał się do Yarnell, chcieli stanąć na jego drodze i podjąć walkę od strony bezpiecznego rancza. Ponadto kiedy ekipa Marsha zaczęła schodzić w dół kanionu, wiatr ciągle wiał w kierunku północno-wschodnim, a południowa linia pożaru była jeszcze daleko od kanionu. Nic nie zapowiadało drastycznej zmiany warunków.
Po tragedii pojawiło się jednak wiele głosów, że Marsh złamał podstawowe zasady bezpieczeństwa (patrz ramka „Zasady”), wpajane strażakom od pokoleń - szczególnie punkty mówiące o utracie pożaru z pola widzenia i braku obserwatorów. Na tamtą chwilę i w tamtych okolicznościach decyzje te wydawały mu się jednak słuszne. Być może była to jedyna szansa, by zatrzymać ogień i obronić Yarnell. Nagła zmiana warunków pogodowych i szalejący żywioł zaprzepaścił jednak ich starania. Jak to ujął jeden ze strażaków, „ogień po prostu ich zabrał”.
W akcji gaszenia pożaru na wzgórzach przy Yarnell brało udział ponad 400 strażaków. W jego wyniku spłonęło ponad 200 domów w kilku miejscowościach i szacunkowo 3400 ha lasów. Łącznie ewakuowano około 1000 mieszkańców. Pożar, który pierwotnie „miał małe szanse na rozprzestrzenianie się”, został ugaszony ostatecznie dopiero 10 lipca, po prawie dwóch tygodniach. Dziś w miejscu tragedii stoi monument upamiętniający poległą załogę Granite Mountain Hotshots, a o ich historii nakręcono film.
st. kpt. Marek Wyrozębski jest dowódcą zmiany w JRG 3 w Warszawie
marzec 2018
W pracy nad artykułem korzystałem z „Yarnell Hill Fire Serious Accident Investigation”, Arizona State Forrestry Division, September 23, 2013 oraz materiałów z Yarnell Fire Site *.
* Raport i strona dostępne na stronie https://dffm.az.gov/yarnell-hill-report-available