Manewry na klifie
1 Września 2015Polskie wybrzeże Bałtyku może zachwycać. Plaże, ruchome wydmy, wysokie klify. Malkontenci wprawdzie dodają, że ta pogoda… I jeszcze zimna woda… Mimo to chętnych do odpoczynku wciąż nie brakuje. A to wyzwanie również dla strażaków.
Niedaleko od morza mieści się Jednostka Ratowniczo-Gaśnicza nr 3 w Gdyni-Oksywiu. Na jej niewielkim obszarze chronionym, zdominowanym przez zabudowę wielorodzinną, znajdują się też takie obiekty, jak lotnisko wojskowo-cywilne Babie Doły - Gdynia-Kosakowo, port i stocznia Marynarki Wojennej oraz… klifowe wybrzeże, zwane też falezą.
Obejmując stanowisko dowódcy zmiany w tej jednostce, nie zdawałem sobie sprawy, że zdarzenia występujące na obszarze falezy będą wymagały równie dużego zaangażowania jak te, do których dochodzi na przykład w stoczni. Z zadziwiającą regularnością zgłaszane są upadki z krawędzi klifu - czy to osób spacerujących, czy jeżdżących na rowerach lub motorach. Znany jest mi również przypadek, gdy samochód osobowy zjechał na plażę, częściowo spadając po prawie pionowym 70-metrowym zboczu. Na szczęście obyło się bez ofiar.
Rolą ratowników PSP w takich przypadkach jest przede wszystkim zabezpieczenie osoby poszkodowanej, udzielenie jej pomocy medycznej i przygotowanie do transportu przez grupę specjalistyczną. Wszystkie te działania trzeba prowadzić na stromym zboczu, często przy silnym wietrze, używając podstawowego sprzętu do asekuracji przed upadkiem z wysokości.
Linki, pasy, szelki
Najczęściej w tego typu przypadkach prowadzi się działania od góry. Przesądza o tym możliwość szybszego dotarcia do poszkodowanego, dojazd dla samochodu ratowniczego czy karetki pogotowia. Dlatego też właśnie pojawił się pomysł wykorzystania w działaniach podstawowego sprzętu do asekuracji przed upadkiem z wysokości. Zestaw, którym dysponuje JRG 3, nie odbiega od wyposażenia, które można spotkać w typowym samochodzie ratowniczo-gaśniczym: to linki ratownicze, pasy strażackie i szelki asekuracyjne [1].
Pierwszym problemem, który musieliśmy rozwiązać, był sposób asekuracji ratownika schodzącego w dół klifu. Najprościej byłoby przypiąć linkę ratowniczą do szelek i opuścić ratownika w dół. Ale z mojego doświadczenia jako alpinisty i ratownika wysokościowego PSP wynikało, że nie jest to komfortowe. Schodzący nigdy bowiem nie wie, kiedy kolega będący u góry przyblokuje go lub wyda więcej luzu. Jednocześnie, aby system był stosunkowo bezpieczny, należałoby zdublować zabezpieczenie, czyli u góry musiałyby znajdować się dwie osoby.
Pojawił się więc pomysł, żeby schodzący ratownik sam regulował prędkość zejścia, stosując węzeł o nazwie półwyblinka na karabinku przy szelkach. Jest to technika doskonale znana alpinistom, gdy trzeba wykonać zjazd na linie bez przyrządu zjazdowego. W dalszym ciągu pozostawał jednak problem zabezpieczenia: brak kontroli liny przez schodzącego (utrata przytomności) skutkuje niekontrolowanym osunięciem się. Zaproponowałem, żeby koniec liny, który normalnie znajduje się poniżej osoby schodzącej, pozostawić u góry i poprzez kolejnego ratownika trzymającego linę zdublować zabezpieczenie. Schodzący ratownik może wtedy nie tylko sam kontrolować prędkość, lecz także zatrzymać się. Kolega pozostający u góry, trzymając linę w rękach (konieczne rękawice!), również kontroluje jego zejście (wydając odpowiednią ilość liny), a w razie sytuacji awaryjnej zatrzymuje go.
System w obecnym kształcie składa się z następujących elementów (fot. 1):
- miejsce mocowania linki ratowniczej powyżej poszkodowanego (nazwijmy to górnym stanowiskiem asekuracyjnym),
- linka ratownicza,
- ratownik schodzący na węźle półwyblinka zawiązanym na karabinku przy szelkach asekuracyjnych,
- ratownik asekurujący na górnym stanowisku w pasie strażackim.
Wytrzymałość stanowiska asekuracyjnego NIE MOŻE budzić żadnych wątpliwości. Jeśli takie się pojawiają, to należy poszukać innego. Jak mówią ratownicy wysokościowi - musi to być Bezwzględnie Pewny Punkt Mocowania (BPPM) [2]. Do jego stworzenia mogą posłużyć elementy samochodu ratowniczego: szekle do holowania pojazdu od przodu czy mocowanie do ciągnięcia przyczepy od tyłu. Na klifie budujemy stanowiska, wykorzystując rosnące tu dorodne buki - wystarczy opasać pień drzewa końcem linki ratowniczej z karabinkiem i wpiąć go w linę. Mamy też długą taśmę stanowiskową, którą opasujemy drzewo lub przekładamy przez wąskie elementy samochodu. Pozwala to na zaoszczędzenie pewnej długości liny (fot. 2).
Opisany system umożliwia zejście jedynie na połowę długości linki. W naszym przypadku długość zbocza sięga kilkudziesięciu metrów, więc jedna linka, nawet 30-metrowa, z pewnością nie wystarczy. W praktyce okazało się, że aby zapewnić dostęp do najbardziej stromych części falezy, potrzebujemy dwóch takich linek. W zestawie mamy też linkę o długości 20 m, aby awaryjnie przedłużyć system (ten aspekt opiszę później).
Mając już odpowiednią liczbę linek złożonych przy górnym stanowisku, czas ubrać ratowników. Z naszych doświadczeń wynika, że najwygodniej jest schodzić w dół w szelkach asekuracyjnych. Chociaż nie są projektowane do używania ich z przyrządami zjazdowymi (zbyt wysoko umieszczony przedni punkt mocowania), i tak okazały się wygodniejsze niż pas strażacki. Wysoko umieszczony punkt mocowania ma swoje dobre strony: ogranicza możliwość obrócenia się ratownika głową w dół, nawet gdy na plecach ma torbę medyczną (fot. 3). Na zdjęciu widoczne są przytwierdzone do punktów podparcia (dwa metalowe ucha po obu stronach pasa biodrowego) taśmy z karabinkami, których używamy do stabilizacji pozycji na przykład podczas pracy na drabinie. Należy zwrócić też uwagę na miejsce ubierania się ratowników. Powinno znajdować się z dala od ekspozycji: odruchowe cofnięcie się może zakończyć się wypadkiem. Drugiego ratownika, pozostającego na górze, ubieramy w pas strażacki.
Teraz przychodzi czas na półwyblinkę. Węzeł ten nie jest trudny (fot. 4), nie będę polecał też żadnej metody wiązania. Moim zdaniem najpierw trzeba poznać budowę węzła, jego możliwości i pracę na linie. Wystarczy wtedy jedno spojrzenie, żeby ocenić, czy został zawiązany prawidłowo. Pracując na karabinku, półwyblinka płynnie przeskakuje z jednej strony na drugą, w zależności od tego, która lina jest obciążana. Techniki ułatwiają i przyspieszają proces wiązania węzłów, ale potrafią też go utrudnić, gdy układ liny w stosunku do karabinka jest inny niż w technice, którą znamy. Sam polecam techniki, które opierają się na wiązaniu węzła na karabinku. Pozwala to na szybsze przypięcie się do liny i zredukowanie długości liny trzymanej w dłoni. Trud poznawania różnych metod pozostawiam czytelnikom, gdyż w tym przypadku filmy instruktażowe sprawdzą się zdecydowanie lepiej niż najdłuższa nawet seria zdjęć.
Przy okazji pojawił się też problem: czy stosować zatrzaśnik, czy też karabinek, który występuje w komplecie z szelkami. Jako że od wielu lat stosowałem do tego typu zjazdów karabinki, wybór był dość oczywisty. Niestety, karabinek okazał się po prostu za mały. Linka ratownicza różni się znacznie od lin stosowanych w ratownictwie czy wspinaczce i budową, i średnicą. Węzeł mieścił się z trudem i nie pracował płynnie, więc karabinek został zastąpiony zatrzaśnikiem. Jak się można domyślić, tutaj węzeł mieści się bez problemu, choć komfort pracy jest daleki od oczekiwanego (duży, ciężki zatrzaśnik). Należy też pamiętać, że karabinki i zatrzaśniki muszą mieć sprawną blokadę otwarcia zamka, której BEZWGLĘDNIE trzeba używać.
Znaczny gabaryt zatrzaśnika miał też swoją dobrą stronę. Podczas zejścia, o czym wspominałem wcześniej, używa się dwóch linek ratowniczych, połączonych ze sobą. Wyobraźmy sobie sytuację, gdy zjeżdżający dociera do miejsca, gdzie linki są połączone, a potrzebuje jeszcze kilku metrów. Ratownik na górnym stanowisku ma w dłoni końcówkę z kauszą i mógłby przedłużyć ją kolejną linką. Będzie to jednak wymagało przepuszczenia przez węzeł na zatrzaśniku połączenia linek, czyli kauszy i karabinka, przez ratownika na dole. Znaczne gabaryty zatrzaśnika pozwoliły na wykonanie tej czynności bez wypinania się z liny - ratownik cały czas był asekurowany. Trzeba jednak znaleźć miejsce, gdzie będzie on mógł stanąć swobodnie bez podparcia.
Wróćmy do ratownika na górze. Został pozbawiony zatrzaśnika, ale ma teraz karabinek, który był przy szelkach. Za jego pomocą wpina się do górnego stanowiska, tak aby mieć kontakt wzrokowy z kolegą na dole. Gdy stanowisko jest odległe od miejsca, gdzie miałby dogodną pozycję, może na przykład zastosować pętlę stanowiskową (w naszym przypadku wypiętą z szelek) albo zawiązać na linie węzeł ósemka (fot. 6). W tak powstałą pętlę należy wpiąć się karabinkiem. I to już wszystkie elementy składowe systemu.
W dół i w górę
Podział ról w tym zespole nie nastręcza raczej trudności. Ratownik pozostający u góry, jako że zawsze ubiera się szybciej (ma do założenia pas), zajmuje się budową stanowiska w miejscu wskazanym przez dowódcę. Wybierając je, należy uwzględnić łatwość dotarcia do poszkodowanego, a jednocześnie pozostawienie miejsca dla działań specjalistycznej grupy ratownictwa wysokościowego (w naszym przypadku to SGRW z JRG 1 w Gdyni-Śródmieściu). Do ratowników wysokościowych będzie należało wykonanie transportu: czy to w górę, czy w dół. Stanowisko jest gotowe, jeden ratownik wpiął się w linę (półwyblinką), drugi asekuruje, trzymając linę w rękach. Obydwaj obowiązkowo w rękawicach. Ważne jest, żeby sprawdzali się nawzajem, w razie potrzeby pytając, dlaczego coś zostało wykonane tak, a nie inaczej. Może się przecież okazać, że nieprawidłowo...
Sama technika schodzenia nie jest skomplikowana. Należy zachować w miarę prostopadłą pozycję w stosunku do podłoża, co przy mocno nachylonych zboczach będzie oznaczało coraz większe wychylanie się do tyłu. Wychył ten kompensować będzie trzymająca nas od góry linka. Prędkość zejścia regulujemy kątem odchylenia linki podawanej do półwyblinki, którą u góry trzyma drugi ratownik. Gdy końcówkę podnosimy do góry, tak że jest równoległa do linki, po której zjeżdżamy, prędkość praktycznie spada do zera. Należy przy tym zwrócić uwagę, że właśnie w ten sposób zatrzymuje nas kolega u góry, naprężając ten koniec linki. Straty na węźle powodują, że nie potrzeba do tego zbyt dużej siły.
Aby przyspieszyć zejście, odwodzimy koniec linki w dół, w okolice biodra. Ten element wymaga przećwiczenia, gdyż każdy musi znaleźć sam kąt odwodzenia linki, przy którym zejście będzie dla niego komfortowe. Należy też zwrócić uwagę na to, żeby ręka trzymająca linę nie była zbyt blisko węzła, bo może to się zakończyć zaklinowaniem rękawicy w węźle, oby bez palca… Rola ratownika będącego na górze ogranicza się do podawania luzu schodzącemu, tak aby lina nie była ani zbyt napięta (nie można wtedy swobodnie regulować prędkości), ani zbyt luźna (ratownik ześlizgnie się, aż do momentu wybrania całego luzu). Linia zejścia powinna być poprowadzona tak, aby jakakolwiek rzecz strącona przez ratownika nie uderzyła w poszkodowanego.
I w ten oto sposób wyklarował się system, który okazał się równie dobry do schodzenia i do podchodzenia. Ratownik podchodzący chwyta oburącz linę wpiętą do stanowiska i zaczyna wchodzić do góry. Jednocześnie ratownik u góry na bieżąco wybiera powstały luz, tak aby lina pozostawała cały czas napięta. Jest to tutaj szczególnie ważne, gdyż podczas podchodzenia dochodziło do poślizgnięć, a wiemy już, że zbyt duży luz w połączeniu z grawitacją powodują utratę wysokości. Technika wymaga dynamiki od obu ratowników, ale jest szybka i efektywna (fot. 10).
Pozostaje jeszcze kwestia możliwych do wykonania działań ratowniczych. Najistotniejszą sprawą jest niedopuszczenie do dalszego zsuwania się poszkodowanego. Ratownicy podchodzą poniżej poszkodowanego, tak aby podeprzeć go nogami. W tym momencie ratownik u góry powinien naprężyć linę w takim stopniu, aby stojący na dole ratownik mógł uwolnić ręce. Cały ciężar spoczywa teraz na szelkach i lince (fot. 11).
Wolne ręce dają ratownikowi szansę wykonania podstawowych czynności medycznych, w tym ułożenia poszkodowanego w wygodnej pozycji. Jeśli ma na dole torbę medyczną i deskę, może wykonać pełne procedury kwalifikowanej pierwszej pomocy. Deskę ustawiamy w poprzek stoku, podpierając ją nogami. Jeśli dostępne są jeszcze taśmy z karabinkami, warto przypiąć je, aby ograniczyć dalsze zsuwanie. Wymaga to już pewnej wprawy i ćwiczeń, ale zabezpieczenie poszkodowanego na desce ułatwia podejmowanie wobec niego wszystkich czynności. W razie wymiotów łatwo go obrócić, ochrona termiczna jest skuteczniejsza.
Mamy tym samym opisane już wszystkie etapy stosowanej przez nas techniki:
- wybór miejsca do założenia stanowiska (drzewo, samochód),
- założenie sprzętu przez ratowników (miejsce bezpieczne, z dala od ekspozycji),
- budowa stanowiska (bezwzględnie pewne),
- zejście ratownika (współpraca z ratownikiem na górze),
- działania ratownicze przy poszkodowanym (optymalny wybór miejsca i pozycji pracy),
- powrót na górę ratowników (jeszcze ściślejsza współpraca).
Transport poszkodowanego
Pozostaje ostatnia kwestia: co dalej z transportem poszkodowanego? Nasz sprzęt nie pozwala na w pełni profesjonalny transport. Tutaj pole do działania ma specjalistyczna grupa ratownictwa wysokościowego. Przybyły na miejsce zdarzenia dowódca grupy decyduje o sposobie transportu i jego kierunku: w dół czy w górę. Zasadniczo wybierany jest kierunek w górę, tam łatwiej o miejsce postoju dla karetki PRM. Kierunek w dół wymaga skomplikowanego dalszego transportu: wąska, miejscami kamienista plaża praktycznie uniemożliwia wykorzystanie samochodu terenowego - trzeba sięgać wówczas do metod niestandardowych. O ile wykorzystanie śmigłowca LPR na plaży jest jeszcze standardem, oczywiście przy sprzyjających warunkach pogodowych, o tyle śmigłowca SAR już nie. Podjąć może bowiem poszkodowanego w zawisie, nawet w trudnych warunkach. Latem można liczyć również na dostęp od strony wody, dzięki łodziom WOPR czy poduszkowcom Straży Granicznej. Trudno uznać poduszkowiec za cichy i komfortowy, jednak mobilność tego środka transportu przebija wszystkie inne.
Epilog, czyli wiatr od morza
8 lipca ubiegłego roku zapisał się dla fanów piłki nożnej jako dzień spektakularnej klęski Brazylijczyków w meczu z Niemcami o wejście do finału mundialu. Tego dnia od rana w JRG Gdynia-Oksywie atmosfera była iście piłkarska. Dyskusje kibiców obu drużyn nie cichły. Mimo to, powagą stanowiska dowódcy zmiany, przeprowadziłem zaplanowane ćwiczenia. Po nich temat rozmów był już tylko jeden. Mija godzina 21. Emocje powoli sięgają zenitu, ponieważ tak długo wyczekiwany mecz zaplanowany jest na godzinę 22. A o 21.43 w jednostce rozlega się alarm. Poszkodowany po upadku z klifu, na miejscu pogotowie i policja. Dojazd zajmuje kilka minut, podchodzę do krawędzi falezy. Uderza we mnie niezwykle silny wiatr od morza. Jestem zaskoczony, ponieważ dzień był słoneczny i spodziewałem się co najwyżej wieczornej bryzy, czyli wiatru od lądu, ze względu na drzewa na koronie klifu praktycznie nieodczuwalnego. - Prawie jak w „Wietrze od morza” Żeromskiego - pomyślałem - tylko Jutów brakuje (jedno z opowiadań Żeromskiego przedstawia napad skandynawskich Jutów na słowiańskie grodzisko na Kępie Oksywskiej). Poszkodowany znajdował się kilka metrów poniżej pionowego występu falezy. Był przy nim ratownik medyczny i policjant, ale obydwaj mieli problemy z utrzymaniem równowagi na stromym zboczu.
Natychmiast poprosiłem o zadysponowanie grupy ratownictwa wysokościowego, a reszta potoczyła się już jak na ćwiczeniach. Pierwsi ratownicy zabezpieczyli poszkodowanego przed dalszym osunięciem się i umieścili go na desce ortopedycznej. Na szczęście miał tylko lekki uraz głowy. Wiatr nie zelżał, miałem wrażenie, że wręcz przybrał na sile. Wszędzie było pełno gliniastego pyłu. Przyjechali ratownicy z grupy wysokościowej. - Typowo? - padło pytanie od dowódcy grupy. - Jak na ćwiczeniach - usłyszał w odpowiedzi. - Niemcy wygrywają 5:0 - dodał dowódca grupy. Nikt oczywiście w to nie uwierzył.
Układ wyciągowy zostaje zbudowany, ratownik wysokościowy schodzi w dół z noszami kubełkowymi. Za chwilę poszkodowany jest już na górze. Jak na ćwiczeniach... Jeszcze tylko wyciagnięcie na górę policjanta i ratownika medycznego (skorzystaliśmy tu z trójkątów ewakuacyjnych), powrót pozostałych ratowników, zwinięcie sprzętu i powrót do koszar. A tam okazało się, że faktycznie Niemcy rozgromili Brazylię… A u nas tylko Jutów nie było…
Mł. kpt. Filip Wiedrycki jest dowódcą zmiany w JRG 3 Gdynia
Fot. Filip Wiedrycki
Dziękuję Lechowi Boryle, Jarkowi Kuligowi, Łukaszowi Płusie, Łukaszowi Tomaczkowskiemu i ratownikom ze zmiany II JRG Gdynia-Oksywie za pomoc w przygotowaniu artykułu.
Przypisy
[1] Nie dotyczy jednostek, które zostały wyposażone w specjalistyczny sprzęt wysokościowy w ramach szkolenia z ratownictwa wysokościowego realizowanego przez KSRG w zakresie podstawowym (patrz „Zasady organizacji ratownictwa wysokościowego w krajowym systemie ratowniczo-gaśniczym” i „Program szkolenia z ratownictwa wysokościowego realizowanego przez KSRG w zakresie podstawowym”, Biuro Szkolenia KG PSP, Warszawa, styczeń 2015.
[2] Nazewnictwo za „Programem szkolenia z ratownictwa wysokościowego realizowanego przez KSRG w zakresie podstawowym” KG PSP Biuro Szkolenia, Warszawa, styczeń 2015. Technika opisana w artykule nie opiera się na ww. programie, a jest wynikiem potrzeby podjęcia działań z wykorzystaniem dostępnego sprzętu.
Fot. 1. Ratownik schodzący i asekurujący na górnej krawędzi falezy
Fot. 2. Stanowiska asekuracyjne zbudowane wokół drzewa
Fot. 3 Ratownik kompletnie ubrany w szelki asekuracyjne: punkt mocowania znajduje się na piersi. Przy lewej ręce widoczny jest karabinek z taśmą wpięty w ucho, służące jedynie do stabilizacji pozycji pracy
Fot. 4 Podstawowe etapy wiązania węzła „półwyblinka”
Fot.5 Elementy systemu do skompletowania na górnym stanowisku
Fot. 6 Wiązanie pętli na lince ratowniczej za pomocą węzła ósemka
Fot 7. Ratownik schodzący reguluje zjazd poprzez odpowiednie ułożenie liny
Fot 8. Ratownik schodzący kontroluje teren poniżej
Fot. 9. W ratownika schodzącego po otwartej falezie mogą uderzyć spadające luźne kawałki gliny
Fot. 10 Ratownik wchodzący do góry trzyma linę wpiętą bezpośrednio do stanowiska, asekurujący go kolega na górnej krawędzi falezy wybiera pojawiający się luz. Jeśli to możliwe, powinni utrzymywać kontakt wzrokowy.
Fot. 11. Uwolnienie rąk ratownika pozwala mu wykonać podstawowe czynności medyczne.
Data publikacji: sierpień 2015