Za linią ognia – strażak, ratownik i wojna z PTSD
20 Stycznia 2025Emerytowany kapitan straży pożarnej Pembroke Pines na Florydzie oraz członek grupy FEMA Urban Search and Rescue Florida Task Force 2. Ireneusz Fajkis, bo o nim mowa, dzieli się niezwykłą historią swojej kariery, pełnej wyzwań i dramatycznych momentów. Pełnił służbę z oddaniem, traktując ją jak życiową misję. To inspirująca opowieść o pasji, poświęceniu i determinacji w obliczu najtrudniejszych sytuacji życiowych.
Proszę opowiedzieć o początku swojej kariery w straży pożarnej. Co ciekawe, nastąpił on w Stanach Zjednoczonych. Jak znalazł się pan za oceanem?
Przyjechałem do USA w 1986 r. Ukończyłem technikum gastronomiczne w Rybniku i planowałem otworzyć w Stanach swoją restaurację. Kiedy jednak zostałem zatrudniony w tej branży i miałem okazję poobserwować pracę menedżera lokalu, stwierdziłem, że nie odnajdę się w tym zawodzie. Trzeba było poszukać innej drogi życiowej.
Przeprowadziłem się do innego mieszkania – obok znajdowała się jednostka straży pożarnej. Nowoczesne samochody i sprzęt robiły na mnie ogromne wrażenie – pamiętajmy, że wyjechałem z Polski w czasach PRL-u. Zacząłem się bardziej interesować tym zawodem i postanowiłem spróbować swoich sił jako strażak. Zapisałem się do akademii pożarniczej, ale musiałem czekać rok, aby rozpocząć naukę. Niezbędna była nostryfikacja mojego świadectwa ukończenia technikum, aby otrzymać high school diploma, czyli świadectwo ukończenia szkoły średniej w Stanach Zjednoczonych. Duży problem stanowiła niestety niewystarczająca znajomość języka angielskiego. Miałem jednak silną motywację – uczęszczałem na kursy, wszędzie zabierałem ze sobą słownik i uczyłem się słówek, żeby przynajmniej potrafić się porozumiewać. Czekał mnie egzamin wstępny z języka – obawiałem się go, w przeciwieństwie do egzaminu z matematyki. Ten przedmiot zawsze lubiłem, a w Polsce poziom jego nauczania był wysoki.
Okazało się, że moja determinacja przyniosła efekty. Zostałem przyjęty do akademii pożarniczej jako jedyny cudzoziemiec, nie posługując się biegle językiem angielskim. Było bardzo wesoło, miałem wielu przyjaciół. Uczyłem się języka, wykładowcy pozwolili mi korzystać na egzaminach ze słownika, żebym mógł tłumaczyć sobie nieznane słowa. Udało się, ukończyłem akademię. Co więcej, jako najlepszy student zostałem poproszony przez instruktorów mojej uczelni o wygłoszenie przemówienia podczas tzw. graduation, czyli ceremonii formalnego zakończenia studiów. To ogromne wyróżnienie. Wygłosiłem przemówienie nie bez trudu, ale byłem z siebie dumny.
Jak wygląda codzienna praca strażaka i ratownika medycznego w rejonie Pembroke Pines?
Straż pożarna w Stanach Zjednoczonych różni się od Państwowej Straży Pożarnej w Polsce m.in. świadczeniami (w tym emerytalnym) czy ubezpieczeniami. Jeżeli chodzi o typ zadań, to nie ma różnicy – gasimy pożary, ratujemy ludzi z wypadków.
Aby zostać zatrudnionym w jednostce straży pożarnej, trzeba być certyfikowanym strażakiem w stanie Floryda oraz legitymować się podstawowym szkoleniem medycznym, tzw. EMT, czyli Emergency Medical Technician. Strażak paramedyk to najwyższy poziom wykształcenia medycznego umożliwiający podejmowanie działań ratunkowych poza szpitalem. System straży pożarnej i system ratownictwa, tzw. rescue, tworzą całość. Strażak paramedyk jednego dnia może mieć dyżur w ambulansie, a drugiego w pojeździe gaśniczym. Aparaty oddechowe oraz ubrania specjalne są elementem wyposażenia ambulansu, a sprzęt medyczny – samochodu gaśniczego. Naszym najważniejszym zadaniem jest utrzymanie poszkodowanego przy życiu, zapewnienie mu komfortu przy transporcie do szpitala i bezpieczne oddanie go pod opiekę lekarzy.
Strażacy pracują w systemie zmianowym (24 godz. służby, następnie 48 godz. wolne). Razem jadaliśmy lunch i obiad. Na każdej ze zmian wytypowany był jeden kucharz. Z racji tego, że skończyłem technikum gastronomiczne, mnie przydzielono tę funkcję. Początkowo dowódcy zmiany w mojej jednostce kłócili się, kto dostanie „polskiego kucharza”.
Jako że pochodzę ze Śląska, chciałem przygotować kolegom prawdziwe śląskie potrawy – roladę, kluski śląskie i modro kapustę. Niestety przygotowania trwały tak długo, że zasiadaliśmy do stołu i jedliśmy o 22.00, a nie o 18.00. Koniec końców musiałem niestety wybierać takie dania, które przyrządza się szybciej.
Czy te ambulanse należą do wyposażenia strażnicy?
Tak, ambulanse są na wyposażeniu strażnicy. W moim mieście znajduje się sześć strategicznie rozmieszczonych jednostek, aby dojazd nie zajmował dłużej niż 5 min. Pembroke Pines liczy około 171 tys. mieszkańców. Powierzchniowo jest nieco mniejsze niż miasto Gliwice (Pembroke Pines zajmuje 90 km2 a Gliwice 133 km2 – przyp. red.). Mamy średnio 23 tys. wyjazdów na rok, 90% to wyjazdy medyczne. Gdy w moim rejonie karetka wyjedzie do jednego zdarzenia, to do drugiego rusza wóz strażacki, ale muszę wezwać karetkę z zespołem z innego rejonu i przekazać pacjenta pod ich opiekę, by kontynuowali działania.
Jakie są największe wyzwania w pracy strażaka?
Wielkim wyzwaniem są tragiczne zdarzenia, jednak do najgorszych należą te, w których poszkodowane zostają dzieci. Taka sytuacja ma wpływ na wszystkich zaangażowanych w akcję, począwszy od dyspozytora aż po ratownika, łącznie z zespołem dowodzącym. Dodatkowo dla mnie jako dowódcy zespołu największym wyzwaniem było niepopełnienie błędu, który mógłby skutkować śmiertelnym zagrożeniem mojego zespołu. Podstawa to umiejętność oceny danej akcji i rozpoznania symptomów niebezpieczeństwa, które może się pojawić. To obciążenie ma ogromny wpływ na psychikę ratowników – w efekcie doświadczają oni problemów na tle psychicznym, niejednokrotnie prowadzących do uzależnień, a nawet samobójstw.
W jakich trudnych akcjach ratowniczych brał pan udział?
Najtrudniej jest oczywiście wówczas, gdy giną ludzie, a na dodatek doznają ciężkich obrażeń ciała. Widok jest wówczas straszny. Takich zdarzeń w mojej 25-letniej karierze było naprawdę dużo. Są to critical incidents, czyli zdarzenia krytyczne. Przeciętny człowiek w swoim życiu styka się z czterema czy pięcioma sytuacjami granicznymi, takimi jak śmierć czy ciężka choroba. Strażacy podobnych przypadków mają od czterech do pięciu, ale w ciągu jednego dnia swojej pracy. Przez 25 lat służby nagromadzi się ich tyle, że trudno uniknąć wypalenia zawodowego czy zespołu stresu pourazowego.
Też byłem w takiej sytuacji. Wyjechaliśmy do zdarzenia, w którym mężczyzna samochodem osobowym przejechał z prędkością 150 km/h pod naczepą. Samochód stracił dach, a kierowca głowę. W świetle latarki zauważyłem na naczepie miejsce, gdzie doszło do uderzenia, i to że stałem w kawałkach mózgu i czaszki. Druga sytuacja, którą wspominam, to para młodych ludzi, która jechała samochodem z ogromną prędkością i uderzyła w drzewo. Kobieta wypadła z samochodu i znaleźliśmy ją około 15 m przed samochodem bez nogi. U schyłku mojej kariery zawodowej, gdy już wiedziałem, że borykam się z problemem stresu pourazowego, przychodząc do pracy powtarzałem, że mimo obciążeń ją uwielbiam. Kocham to, co robię – ratuję ludzkie życie. Zależało mi tylko na jednym: bym nie musiał patrzeć na tragiczne wypadki z udziałem dzieci. Tak się nie stało. Około pół roku przed moim przejściem na emeryturę zostaliśmy wezwani do wypadku samochodu osobowego na autostradzie. Jechała nim rodzina składająca się z matki, jej sześciorga dzieci oraz partnera. Pojazd wjechał do rowu z prędkością około 100 km/h. Matka wraz z czworgiem dzieci wypadła z auta przez przednią szybę; ona i dwoje dzieci zginęli na miejscu.
Na pewno jednak było wiele takich zdarzeń, gdy udało się uratować poszkodowanych.
Problem w tym, że jeżeli się kogoś uratuje, to nie zapisuje się to w pamięci tak, jak akcje, które wywołują wiele trudnych emocji. Jako strażakowi paramedykowi wielką satysfakcję dawało mi to, że pomagaliśmy ludziom i bezpiecznie przekazywaliśmy ich pod opiekę lekarzy.
Drugim wymiarem pana kariery zawodowej była służba w grupie poszukiwawczo-ratowniczej USAR Florida TF-2. Jak się pan w niej znalazł?
Zostałem przyjęty do USAR Florida w 2002 r. Aby dostać się do tej elitarnej grupy, konieczne jest ukończenie specjalistycznych szkoleń i kursów. W Stanach Zjednoczonych to wyjątkowo trudne. Biorąc pod uwagę moje pochodzenie i początki kariery, mogę uważać za wielki przywilej i sukces, że znalazłem się w jej szeregach. Stany Zjednoczone to kraj otwierający szeroko drzwi każdemu, kto chce coś osiągnąć w życiu – jestem tego przykładem. Zaczynałem praktycznie od zera, a teraz znajduję się właśnie tutaj. Czuję się spełniony i mimo że zakończyłem już karierę w straży pożarnej, to członkostwo w grupie USAR Florida jest dla mnie bardzo znaczące.
Na początku USAR Florida liczyła tylko jedną grupę poszukiwawczo-ratowniczą, obecnie są to trzy grupy. Moją pierwszą poważniejszą akcją był wyjazd w 2005 r., gdy huragan Katrina nawiedził północną część Zatoki Meksykańskiej. Tam zetknąłem się ze śmiercią ludzi na wielką skalę. Katastrofy związane z huraganami znacząco różnią się od katastrof związanych z trzęsieniami ziemi. Podczas huraganów znajdowaliśmy ludzi, którym udało się przeżyć i normalnie funkcjonowali, albo docieraliśmy już tylko do ciał ludzi, np. w wodzie. W przypadku huraganu Katrina znaleźliśmy niestety tylko ofiary zawaleń budynków.
Największą akcją, w której brałem udział, największą dla wszystkich jednostek USAR, była ta po trzęsieniu ziemi na Haiti w 2010 r.
Musiała być szczególnie dramatyczna. Jak wspomina pan tamte dni?
Szacuje się, że podczas trzęsienia ziemi zginęło ok. 220-300 tys. ludzi. Ten wyjazd miał ogromny wpływ na moją psychikę.
Drugiego dnia od wyjazdu z Florydy dotarliśmy na Haiti, a trzeciego dostaliśmy pierwsze zadanie. W zawalonym czteropiętrowym budynku znajdowały się dwie żywe osoby. Dotarliśmy na miejsce w godzinach nocnych. Mieszkańcy wykopali już koparką dół i utworzyły się tym sposobem szczeliny między płytami podłogowymi. Utrzymywaliśmy kontakt głosowy z poszkodowanymi, wchodziliśmy po dwóch ratowników. Po 1,5 godz. działań przyszła kolej na mnie i kolegę. Weszliśmy do tunelu zalanego wodą. Patrząc między szczelinami, widziałem, gdzie znajdowała się uwięziona osoba. Uderzył mnie zapach ciał rozkładających się od ponad trzech dni w warunkach tropikalnych – w ciągu dnia temperatura osiągała tu powyżej 30°C. Okazało się, że to budynek szkoły, a uwięziona osoba znajdowała się w szkolnej klasie. Poszkodowana miała na imię Lovely, leżała w odległości około 5 m. Belki betonowe przygniatały jej dłoń i część ręki pomiędzy nadgarstkiem a łokciem. Dostrzegłem po drugiej stronie belki inną kobietę, która była świadoma i poinformowała mnie o dużej liczbie zabitych osób dookoła niej.
Jaki miał pan plan?
Poprosiłem o konsultację z inżynierem budowlanym i zapytałem, które z prętów metalowych będę mógł wyciąć, aby się tam przedostać. Dotarły też nożyce hydrauliczne, których potrzebowaliśmy. Pierwsze czynności nie były zbytnio skomplikowane, natomiast gdy przedostałem się w głąb zawaliska, czułem, jakbym przecinał czerwony kabel w ładunku wybuchowym – nie wiedziałem, co się stanie, czy gruzy za chwilę na mnie nie spadną. Nie było stabilizacji konstrukcji, a wstrząsy wtórne, jedne wyczuwalne, drugie nie, przesuwały i obniżały podłogi. Coraz bardziej zdawałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Myślałem o rodzinie, ciężarnej żonie Dorocie i 7-letnim synu Danielu, zastanawiałem się, czy jeszcze ich zobaczę. Pamiętam, że podczas pożegnania przed moim wylotem na Haiti żona powiedziała: „Honey, I don’t need a hero, I need a husband” – „Kochanie, nie potrzebuję bohatera, potrzebuję męża”. Odpowiedziałem, że jedziemy zrobić, co do nas należy i wracamy, nie uważam się za „hero”. Musiałem zatem iść konsekwentnie tą drogą i wykonać swoje zadanie: zrobić wszystko, by uratować poszkodowane kobiety. Gdy zatem wreszcie zrobiłem najważniejszy ruch, nasłuchiwałem, czy nic się nie dzieje i wciskałem się dalej do momentu, gdy fizycznie miałem kontakt z Lovely.
Co działo się potem?
Decyzja lekarza była jednoznaczna i niestety takiej się spodziewaliśmy – należało amputować rękę. Zgodziłem się podjąć tego zadania. Omówiliśmy dokładnie cały proces. Dysponowaliśmy zestawem do amputacji, ale poprosiłem też kolegów o piłę szablastą, służącą do cięcia drewna czy miękkiego metalu. Przecisnąłem się do środka z zastrzykiem domięśniowym, aby znieczulić i uśpić Lovely. Rozpocząłem proces amputacji skalpelem oraz piłą chirurgiczną, ale moja pozycja była niewygodna, trudno było mi operować wyłącznie jedną ręką. Nie przynosiło to oczekiwanego efektu, dlatego postanowiłem użyć piły szablastej.
W trakcie nauki i szkolenia mamy praktyki medyczne. W warunkach laboratoryjnych przecięcie kości nie było dla mnie problemem, natomiast wykonywania tego w sytuacji ekstremalnej i jeszcze na człowieku nie sposób się nauczyć. Próbowałem nie skupiać na tym myśli, zablokować odczucia, wyobrażając sobie, że przecinam kawałek drewnianej belki. Wreszcie udało się. Zawołałem kolegów, by ciągnęli linę, do której była przywiązana Lovely, aby ją wydostać. Niestety, wtedy pojawiły się kolejne problemy.
Lovely leżała w dość niefortunnej pozycji, uniemożliwiającej przeciśnięcie jej pomiędzy gruzami. I wtedy potwierdziło się, że pod wpływem adrenaliny człowiek jest w stanie unieść znacznie więcej kilogramów, niż przypuszczał. Prawą wyprostowaną ręką podniosłem Lovely – około 26-letnią kobietę, aby przyjęła dogodną do wydostania jej na zewnątrz pozycję. Udało się – znaleźliśmy się razem na powierzchni, bezpieczni.
To nie była jedyna pana interwencja podczas pobytu na Haiti, podczas której uratował pan życie człowieka.
Tak. Wydobyłem jeszcze z 5-piętrowego supermarketu kobietę, która spędziła 4,5 dnia w pozycji klęczącej, przyciśnięta przez gruzy. Okazało się, że była to Amerykanka z Pembroke Pines – tego samego miasta, w którym pracowałem jako strażak. W przeciwieństwie do Lovely z tą kobietą miałem cały czas kontakt, dobrze mówiła po angielsku.
Satysfakcji z tego, że uratowało się człowieka w tak ciężkich i niebezpiecznych warunkach, nie da się z niczym porównać – trzeba tego doświadczyć. Czułem się spełniony, zrobiłem w życiu coś wielkiego.
Nic dziwnego, że po akcji na Haiti pan i inni ratownicy z grupy USAR znaleźli się w centrum uwagi mediów.
Akcja ratownicza na Haiti była nie tylko długa, ale też bardzo medialna. Zaraz po powrocie do naszej bazy dostawałem zaproszenia na spotkania w telewizji. Tuż po działaniach w supermarkecie otrzymałem telefon od Larry’ego Kinga, znanego dziennikarza z telewizji CNN, z zaproszeniem do jego programu. To zamieszanie medialne było dla mnie odskocznią od sytuacji, które tam przeżywałem. Podczas gdy miałem wywiad, moja żona pojechała do przetransportowanej do szpitala na Florydzie kobiety uratowanej pod gruzami supermarketu. Po powrocie do Stanów Zjednoczonych grupy USAR również zjechały się wszelkie media.
Jest i ciemna strona tej pracy. Podczas seminarium pt. „Zespół stresu pourazowego PTSD – doświadczenia strażaków i system pomocy na Florydzie” w SA PSP w Krakowie prowadził pan wykład na temat doświadczenia PTSD członka grupy ratowniczej USAR FLTF-2. Kiedy zauważył pan, że dzieje się coś niepokojącego?
Nie zdawałem sobie sprawy, że obciążenie emocjonalne związane ze wszystkimi akcjami ratowniczymi odkłada się w psychice i będzie miało na mnie wpływ. Pomijając akcje z udziałem dzieci, staraliśmy się z kolegami zachować dystans do wszystkich interwencji. Umysł sam utworzył barierę, by nie wczuwać się w te zdarzenia i w żaden sposób się z nimi nie wiązać. Mimo wszystko wspomnienia nie znikały.
Czułem się silny i nie przechodziło mi przez myśl, że wychowany na Śląsku, uprawiający sport, trenujący karate człowiek może doświadczyć takich stanów. Jednak to wtedy na Haiti amputacja ręki uwięzionej kobiety była punktem granicznym, gdy czara się przelała.
Gdy wyszedłem, a Lovely została bezpiecznie wydobyta spomiędzy gruzów i przejęta przez medyków, poszedłem do samochodu, aby rozebrać się z zakrwawionych ubrań. Wróciłem, by zobaczyć działania zmierzające do wydostania drugiej kobiety. Miałem tornado w głowie. Myśli i obrazy z akcji ratowniczej goniły jeden za drugim. Nie mogłem się skupić i nie zarejestrowałem nic, co robili koledzy. To był dla mnie punkt kulminacyjny, prowadzający do traumy psychicznej. Dopóki znajdowałem się w centrum wydarzeń, walczyłem o życie i zdrowie tych kobiet, wszystko było w porządku, dopiero potem poczułem, że z moją psychiką dzieje się coś niepokojącego.
Czy po powrocie do domu było lepiej?
Pojawiły się jeszcze inne objawy. Spędzaliśmy czas wspólnie z rodziną, dziennikarze przeprowadzali ze mną wywiady, telewizja relacjonowała nasze działania. W pewnej chwili poczułem, że muszę wrócić na Haiti. Wierzyłem, że jest tam więcej ludzi do uratowania pomimo upływu 14 dni od trzęsienia ziemi. Oczywiście nie było możliwości, żebym tam jechał, sam nic bym nie zrobił, ale te myśli o wyjeździe zaczęły mnie wyniszczać. Towarzyszyła mi wewnętrzna złość, zacząłem być wybuchowy, winiłem siebie za to, że potrafię ratować, a nie mogę. Na dodatek miewałem sny odzwierciedlające sytuację na Haiti – zmarli ludzie, góry spalonych ciał. Trwało to dniami, tygodniami, a z czasem chęć wyjazdu zaczęła wygasać.
Czy rozmawiał pan z kimś o tych przeżyciach?
Spotykaliśmy się z kolegami z grupy USAR na szkoleniach i uroczystościach, a w pracy rozmawialiśmy o zdarzeniach i akcjach. Po tych rozmowach czułem rozluźnienie i swobodę, ciężar spadał mi z serca. Czułem się wtedy bardzo dobrze, natomiast nie mówiłem kolegom, z jakim problemem się borykam. W tamtych czasach było normalne, że ludzie nie dzielili się takimi trudnościami z innymi. W moim przypadku powoli wszystko się stabilizowało, a ja nauczyłem się z tym żyć, ale uraz pozostał. Wchodząc do hali, kina, teatru czy supermarketu, automatycznie rozglądam się, jaki jest układ budynku, gdzie znajdują się wyjścia ewakuacyjne, z myślą jakby zaraz mógł się zawalić. 8 lat później w Parkland doszło do masowej strzelaniny w szkole średniej Marjory Stoneman Douglas High School, do której miał uczęszczać mój starszy syn Daniel. Zginęło wtedy 14 uczniów i trzech nauczycieli. Z racji podziału terytorialnego na szczęście nie dostał się do tej szkoły. Gdy słuchałem wiadomości, dopadała mnie złość, zaczęły wracać wspomnienia.
Jak działa system pomocy psychologicznej dla strażaków na Florydzie? Korzystał pan z takiej pomocy?
Na początku nie przyznawałem się do problemów. Obawiałem się, że zostanę odebrany jako słaby i już nie wyjadę więcej z grupą USAR. Od kilku lat w naszym środowisku zaczyna się dostrzegać problem, mówi się coraz więcej na ten temat. Statystycznie np. w 2017 r. więcej strażaków popełniło samobójstwo, niż zginęło podczas akcji ratowniczej. Tworzone są programy pomocy psychologicznej dla strażaków-ratowników czynnych w służbie, ich rodzin, emerytów. Działa tzw. Peer Support, czyli program wsparcia w kryzysach psychicznych, którego udzielają inni strażacy. Przeszedłem takie przeszkolenie i mogę wspomagać kolegów w ich problemach.
Jakie przesłanie chciałby pan przekazać osobom pracującym w służbach ratowniczych, które mogą zmagać się z objawami PTSD?
„Jeśli wystarczająco wiele zobaczysz w swojej karierze, to spodziewaj się tego, że będziesz się borykał z PTSD”. Niekoniecznie objawy stresu przerodzą się w PTSD, natomiast pierwsza jego faza, która ma symptomy PTSD, a trwa dłużej niż 1,5 miesiąca, przeradza się w PTSD. Nie można doprowadzić do tego, by tragiczne wspomnienia, które odkładają się w pamięci, osiągnęły masę krytyczną, ponieważ gdy się to stanie, skutki będą katastrofalne. Trzeba znaleźć sposób, aby sukcesywnie, na bieżąco sobie z nimi radzić, ponieważ w przeciwnym razie grożą nam nałogi, problemy rodzinne, utrata pracy, kłopoty finansowe, ale i kryzys psychiczny mogący prowadzić do samobójstwa.
Rozmowa i spotkania z członkami Peer Support mają duże znaczenie. Koledzy, którzy potrafią doradzić i wysłuchać, są też łącznikami z podmiotami oferującymi profesjonalną pomoc. Najważniejsze, aby nie wstydzić się problemów i pozwolić sobie pomóc. Moim mottem jest powiedzenie „To OK, by nie czuć się OK”.
Jak strażacy mogą rozpoznać, że mają problem?
Nie jest to proste. Jeżeli nie da się tego rozpoznać na pierwszy rzut oka, to niekoniecznie na tym etapie problem wymaga interwencji, ale powtarzam, że każdy człowiek jest inny. Sam zainteresowany powinien mieć na tyle odwagi, by przyznać przed sobą, że potrzebuje pomocy i się po nią zwrócić. Najczęściej jeśli u danej osoby występuje trauma psychiczna, to daje wyraźne objawy.
Jakie są największe wyzwania w diagnozowaniu i leczeniu PTSD wśród ratowników?
Na początku warunkiem koniecznym jest pełna dyskrecja, aby ta osoba mogła się otworzyć. Jeżeli tego zabraknie, to system nie będzie działał. Zapewniam moich rozmówców, że poza mną nikt o ich trudnościach nie będzie wiedział. Jest jeden wyjątek – zagrożenie życia. Druga osoba może nas poinformować, że chce popełnić samobójstwo. Osobiście nie miałem do czynienia z taką sytuacją, mogę sobie jedynie wyobrazić, jakie to musi być trudne, by przekonać ją do zmiany decyzji.
Ważne, by radzić sobie z obciążeniami pracy strażaka na bieżąco, a w razie potrzeby zwrócić się o pomoc, nie dopuścić do „przelania się” wspomnień i emocji.
fot. Tomasz Zamiela / APoż
jest specjalistą w Biurze Komendanta Głównego w redakcji „Przeglądu Pożarniczego”