Wyścig po życie
28 Marca 2023Na akcję poszukiwawczo-ratowniczą w Turcji pojechało 75 strażaków i jedna strażaczka. Rozmawiamy z mł. bryg. lek. med. Grażyną Krause - specjalistką medycyny ratunkowej, pełniącą rolę dolnośląskiego koordynatora ratownictwa medycznego w KW PSP we Wrocławiu, a zarazem uczestniczką tego wyjazdu.
rozmawiał Lech Lewandowski
Kiedy w poniedziałek 6 lutego około 4.00 rano komendant główny KG PSP odebrał wiadomość o tragicznym trzęsieniu ziemi w Turcji, zareagował szybko. Jak sam później relacjonował: „Od razu poprosiłem swój zespół ludzi, żebyśmy się policzyli i sprawdzili stan gotowości...”. Sprawdzono zatem, policzono i ustalono, że do Turcji uda się 76 ratowników i osiem psów ratowniczych. Nikt wtedy nie wspomniał, że w składzie tej Ciężkiej Grupy Poszukiwawczo-Ratowniczej USAR, będzie też jedna kobieta - lekarz ze specjalizacją z medycyny ratunkowej Grażyna Krause z KW PSP we Wrocławiu.
No i słusznie, bo przecież jestem takim samym strażakiem, jak wszyscy pozostali. Po ukończeniu studiów medycznych najpierw zrobiłam specjalizację z medycyny rodzinnej, a później z zakresu medycyny ratunkowej. I okazało się, że to było to!
Czy to może tradycja rodzinna?
Nie, absolutnie. W mojej rodzinie nie było strażaków, ale ja od małego miałam trochę inne ciągotki i zainteresowania niż koleżanki, które bawiły się lalkami, wózkami, ja uwielbiałam samochodziki. Dziewczyny chciały zostać urzędniczkami, nauczycielkami czy aktorkami, a ja żołnierzem. No i noszę mundur.
A przynależność do elitarnej formacji, jaką jest USAR, to też świadomy wybór drogi?
Do pewnego stopnia, bo tak naprawdę jest to raczej konsekwencja moich wcześniejszych decyzji o służbie strażaka zawodowego PSP i o wyborze specjalizacji ratunkowej. W składzie każdej grupy USAR muszą znaleźć się także lekarze, to oczywiste ze względu na jej charakter i zadania, więc jako strażak i lekarz ze specjalizacją ratunkową zostałam zakwalifikowana.
I tak trafiła pani do Turcji?
Nie tylko, bo wcześniej, w sierpniu 2022 r., pojechałam w ramach GFFFV do Grecji, którą trawiły potężne pożary. Tam też byłam jedyną kobietą w polskim kontyngencie - 146 strażaków płci męskiej i ja. Ale tak naprawdę to bez znaczenia. Najważniejsze, że wykonuję postawione zadania ratownicze i nie ma dla mnie taryfy ulgowej z racji płci.
Ani trochę?
No, może jest troszeczkę empatii ze strony chłopaków, że to jednak „baba”, której czasem trzeba nieco pomóc. Na przykład nasz ekwipunek - waży sporo. Uginałam się pod plecakiem, torbami. Koledzy mi pomogli je dźwigać. Tylko i aż tyle. Bo tak w ogóle, to działamy razem, wykonujemy zadania i każdy musi robić swoje.
No dobrze, ale kiedy w grupie jest jedna kobieta i 75 mężczyzn, to rodzi to pewne problemy i niedogodności. W Turcji ratownicy zostali zakwaterowani w namiotach, w warunkach jednak dość spartańskich. A co z kobietą? Pobliski hotel?
Nie, nie. Kobieta razem z nimi. Zostałam zakwaterowana z kolegami w pięcioosobowym pomieszczeniu, spałam w śpiworze na karimacie, jadłam tzw. S [pakiety żywnościowe - przyp. red.]. Tak jak wszyscy.
Ale oni zapewne chrapali tak, że się trzęsło?
Prawdę mówiąc, tego nie wiem, bo kiedy wracaliśmy do namiotu po kolejnej akcji na gruzowisku, to byliśmy tak skonani, że padaliśmy ze zmęczenia i natychmiast zasypialiśmy snem kamiennym. Więc pewnie z tego zmęczenia, ale też ogromnego stresu, rzeczywiście wszyscy koledzy chrapali. A ja razem z nimi.
Było aż tak ciężko?
Nie był to przecież wyjazd na turecką riwierę, tylko ryzykowna i wyczerpująca psychicznie i fizycznie misja ratownicza. Wydobywaliśmy ludzi zasypanych na głębokości kilkunastu metrów, unieruchomionych pod ciężarem stert gruzu i przygniecionych betonowymi fragmentami powalonych budynków.
Trafiliście do Besni, 70-tysięcznego miasta głęboko okaleczonego na skutek trzęsienia ziemi. Jakie było to pierwsze wrażenie, kiedy tam przyjechaliście?
W takich chwilach człowiek nagle łapie dystans do wszystkiego. Spokojne życie, praca, awanse, ambicje, rywalizacja zawodowa itd. To wszystko w jednej dramatycznej chwili traci wszelki sens. Życie w jego wielu dotychczasowych wymiarach po prostu znika, przestaje istnieć. Takie właśnie miałam w głowie skotłowane i straszne myśli, patrząc na domy zamienione w góry gruzów, na odsłonięte mieszkania. Były w nich nadal meble, dziecinne rowerki, zabawki, w oknach powiewały firanki, widać było stoły, szafy i łóżka... Ale jednocześnie wokół rozpościerała się porażająca, martwa cisza. Jednak z drugiej strony miałam świadomość, że przybyliśmy tu, aby w tych strasznych godzinach i dniach przywrócić ludziom nadzieję.
I udawało się.
Wydobyliśmy w sumie 12 osób.
W takich sytuacjach zapewne przydał się specjalistyczny sprzęt, który zabraliście ze sobą z kraju.
Oczywiście był potrzebny i bardzo przydatny, ale prawdę mówiąc, używaliśmy także wszystkiego, co było pod ręką. Aby wykonać na przykład 12-metrowy tunel i dostać się do osoby uwięzionej pod gruzami, stosowaliśmy rozmaite rozwiązania. Nierzadko braliśmy na przykład znalezioną w gruzach miskę czy garnek i do tego rodzaju naczyń nabieraliśmy gruz, żeby go wydobyć na zewnątrz i wykonać dojście. Takiej akcji towarzyszyły ogromne emocje, bo jednocześnie mieliśmy świadomość zagrożenia dla samych ratowników. Przecież w każdej chwili mogło nastąpić wtórne trzęsienie ziemi, mógł się rozlecieć kolejny budynek, który wcześniej został poważnie uszkodzony. A tu trzeba wcisnąć się w ten wydrążony w gruzach otwór, dotrzeć do poszkodowanego i wydobyć go z tej pułapki.
Pomocy medycznej udzielaliście już na gruzach?
Za każdym razem, kiedy zlokalizowana została osoba przysypana, w pobliże podjeżdżała karetka pogotowia tureckiej służby zdrowia. Po wydobyciu tej osoby jeszcze na miejscu udzielaliśmy jej pomocy medycznej. Następnie była transportowana do karetki i odwożona do szpitala. Służba turecka obstawała, by razem z osobą uratowaną i ich ratownikami jechał karetką aż do szpitala nasz lekarz, więc z spełniając ich prośbę opiekowaliśmy się naszymi poszkodowanymi, aż do przekazania w SORze.
Czyli współpracowaliście bezpośrednio i na bieżąco z tureckimi medykami. Pewnie była to dobra okazja do nawiązania roboczych, a może i koleżeńskich kontaktów.
Prawdę powiedziawszy, te rozmowy dotyczyły wyłącznie spraw bieżących, związanych z akcją. Współpracowaliśmy bezpośrednio, ale była to współpraca stricte zawodowa, pozbawiona bliższego poznawania siebie nawzajem. Zresztą nie było warunków ku temu, aby nawiązywać luźne, koleżeńskie relacje.
Jak wyglądała organizacja pracy?
Zostaliśmy podzieleni na grupy i pracowaliśmy w systemie rotacyjnym. Ja pracowałam z grupą gdańską i czasami warszawską. Teoretycznie zmiany ekip następowały co osiem godzin. W praktyce bywało różnie, bo w sytuacji, kiedy wszystkich pochłaniało bez reszty dotarcie do poszkodowanego, nikt specjalnie nie pilnował czasu. Dlatego na przykład byłam na gruzowisku, kiedy pies oznaczył miejsce, kiedy potwierdzaliśmy głosem, że pod gruzami jest człowiek. Ale też byłam już w końcowej fazie takiej akcji, kiedy po kilkunastu godzinach drążenia tunelu w gruzowisku ofiara była wydobywana na powierzchnię.
Kogo udało się uratować? W jakim stanie byli poszkodowani tuż po wydobyciu ich spod gruzów?
Spod gruzów udało nam się wydobyć 12 żywych osób, które były przytomne i nawiązywały z nami kontakt.
W takich chwilach, po zakończonej sukcesem ratowniczym akcji, odpoczynek niewątpliwie był bardzo potrzebny i wyjątkowo smakował.
Owszem, był potrzebny, ale też nie sprzyjały mu mało komfortowe realia. Przede wszystkim niskie temperatury powodowały, że zwyczajnie marzliśmy, nawet w miejscu wypoczynku. Radziliśmy sobie, ubierając się na cebulkę, w dresy, polary, co kto miał. Potem każdy chował się do śpiwora i... odpoczywał. A robić to trzeba było szybko, bo w perspektywie mieliśmy powrót na gruzowisko i dalsze poszukiwania zasypanych. I tak to wyglądało przez dziesięć dni naszej akcji w Turcji, wśród morza gruzów i bezmiaru ludzkiego nieszczęścia. Dlatego tak wielką radością i satysfakcją jest dla nas, że wydarliśmy z tej otchłani nieszczęścia dwanaście istnień ludzkich. Daliśmy im drugie życie. Dla mnie osobiście ten fakt po raz kolejny potwierdza trafność decyzji o wyborze tej szczególnej profesji.
jest dziennikarzem i politologiem, pracującym przez wiele lat w prasie wojskowej, specjalizującym się w polityce międzynarodowej.