Cel życia
1 Października 2015W przyszłym roku minie 30 lat od śmierci płk. poż. Józefa Dobosza, wieloletniego komendanta szkoły pożarniczej w Poznaniu. Ceni się go za determinację w jej rozwoju, ale też za to, że – jak mówią ci, którzy go znali – w czasach trudnych był po prostu „dobrym i przyzwoitym człowiekiem”. Przez wychowanków i kadrę szkoły nazywany „Trochu” – od słówka, które często wtrącał w swoje wypowiedzi. Przybliżamy sylwetkę Józefa Dobosza, widzianą oczami jego żony – pani Stanisławy Dobosz.
Pułkownik Józef Dobosz to dla wielu strażaków postać wręcz pomnikowa. A przecież był też zwykłym człowiekiem – ze swoimi emocjami, słabościami i nawykami. To właśnie pani znała go od tej zwyczajnej, codziennej strony. Jak się Państwo poznali?
Po raz pierwszy spotkaliśmy się w 1951 r. w Wiśle, na nartach. Byłam tam z przyjaciółmi. Oni znali też Józefa. Poznaliśmy się w takim ładnym okresie, budziła się wiosna, na drzewach były bazie. I od niego dostałam właśnie te bazie, na śniegu. Dał mi je, a ja przyjęłam.
Kiedy wzięli Państwo ślub?
W 1952 r. Pracowałam wtedy w oddziale Narodowego Banku Polskiego w Katowicach, a mąż służył w katowickiej straży pożarnej. Czasami przechodził koło banku i patrzył na mnie przez okno. I zawsze był niezadowolony, bo byłam w towarzystwie panów [śmiech]. A przecież siłą rzeczy nie mogło być inaczej… Potem przez pewien czas mieszkaliśmy oddzielnie. On w 1954 r. otrzymał stopień młodszego kapitana pożarnictwa, a we wrześniu objął stanowisko komendanta Oficerskiego Technikum Pożarniczego w Poznaniu. Ja zostałam w Katowicach, mąż dojeżdżał do mnie z Poznania. Naturalnie pociągiem. To było bardzo meczące, zależało mu na tym, żebym się przeniosła.
Nie chciała pani zamieszkać w Poznaniu?
Nie tyle nie chciałam, co dyrektor nie chciał mnie puścić. Orłem może nie byłam, ale dobrze pracowałam, solidnie. Złożyłam podanie o przeniesienie, a dyrektor schował je do biurka. Motywował to większymi możliwościami rozwoju i pracy na Śląsku. W Poznaniu zamieszkałam dopiero w 1956 r.
Czy pan pułkownik opowiadał pani o swoim dzieciństwie?
Niewiele. Urodził się w 1924 r. w Krakowie, ale dzieciństwo spędził w Zakopanem. Jego matka prowadziła tam skromny pensjonat. Chodził do szkoły i wzrastał wśród górali. W domu im się nie przelewało, mówił kiedyś, że do mszy świętej służył boso. Tak, uwielbiał górali. Powiem pani, że umiał z nimi rozmawiać, no i kochał góry.
Podobno wcześnie stracił ojca?
Mało mi o tym mówił. Nie wiem nawet, czy jego ojciec zginął, czy zmarł śmiercią naturalną.
W jaki sposób mąż trafił do pożarnictwa?
Jeszcze jako mały chłopiec wraz z kolegami udzielał się w Caritasie. I poprzez Caritas nawiązał kontakt ze strażą. Służbę zawodową zaczął w straży pożarnej w Katowicach. W lipcu 1945 r. otrzymał pierwszy stopień pożarniczy – strażaka. Tak to się zaczęło. Potem ukończył kolejne kursy. Był dowódcą zmiany, oficerem zmianowym, wreszcie przeszedł do pionu szkoleniowego. Przekazywanie wiedzy to była jego pasja.
W 1962 r.został komendantem Podoficerskiej Szkoły Pożarniczej w Poznaniu, a w 1971 r. Szkoły Chorążych Pożarnictwa. Mnóstwo obowiązków, duża odpowiedzialność. Musiała się pani dzielić mężem ze szkołą. Trudno było?
Moja zasługa jest jedna: nie przeszkadzałam mężowi w pracy, ale go wspierałam. A on wszystko, całe życie podporządkował szkole.
Miała pani o to żal?
Miałam, bo jestem człowiekiem. Ale czas robi swoje. Poza tym mój mąż uwielbiał uprawiać sport – znakomicie pływał, jeździł na nartach, a ja przeciwnie, więc tu też nie było zgrania. Ale on, na ile mógł, starał się mi to wynagrodzić wspólnymi wyjazdami, na przykład nad morze. Kąpał się tam przy 10 st. w skali Beauforta, a ludzie pukali się w głowę [śmiech]. Ale i tak cały rok czekał na góry, na narty. Czasami spieraliśmy się.
O co?
O głupstwa. Na przykład mieszkaliśmy tutaj w szkole, w takich warunkach, jakie były. I nareszcie postarał się o mieszkanie spółdzielcze, jak najbliżej szkoły, żeby nie musiał nigdzie dojeżdżać. Mieszkanie na trzecim piętrze, pod dachem. No i w trakcie przeprowadzki zostawił mnie samą z całym galimatiasem. Angażował się w wiele różnych spraw, ja go czasem hamowałam.
Bo też więcej go nie było, niż był w domu, z panią?
To prawda. Chociażby wtedy, kiedy trwała budowa domu socjalnego [internatu] w 1972 r. – on sam chodził po rusztowaniach. I widziałam, że jest bardzo zmęczony. Ale mimo zmęczenia sam chciał wszystkiego dojrzeć, wszystkiego dopilnować. Zobaczyć – co robią, jak robią, bardzo go to interesowało.
Mówi się, że był prawdziwym społecznikiem.
No tak, bo jeżeli nie szkoła, to sprawy społeczne w Poznaniu. Był radnym w dzielnicy, a potem radnym miejskim. Nawiązał kontakt ze szkołami podstawowymi w Poznaniu, pomagał nawet przedszkolu. Bardzo lubił dzieci. Maluchy z przedszkola „Mali przodownicy” przychodziły tutaj, do szkoły, robiły przedstawienia. Chciał tym dzieciom jakoś pomóc. A znowu szkoły podstawowe nie miały sal gimnastycznych, więc korzystały z tej szkolnej – strażackiej. Kiedyś na obozie unitarnym swój obóz zorganizowali także harcerze, bardzo skromny. Mąż to zobaczył, zainteresował się, jak sobie radzą, w jakich warunkach śpią. I – ja nie wiem, czy to było w porządku formalnie – ale w kuchni zawsze zostawały jakieś niewykorzystane produkty, więc ci harcerze za jego przyzwoleniem z tego korzystali. Nie przechodził obok żadnego problemu obojętnie.
Robił to z potrzeby serca?
Z natury, tak myślę. Bo ja, chociaż bym chciała, to nie umiem. Musiałabym się tego nauczyć, a u niego to po prostu płynęło ze środka, z osobowości.
Pułkownikowi zależało na tym, by szkoła się rozwijała. Popychał ją do przodu. Czy kosztowało go to dużo wysiłku i nerwów?
Bardzo mu zależało na szkole, walczył o nią. A wtedy obowiązywały przecież różne układy. Szkoła ciągle była niedofinansowana. Środki trzeba było wyszarpać, wychodzić. Był oddany pożarnictwu całkowicie. Przy rozbudowie szkoły dużo pracowali też kadeci, własnymi rękami ją budowali.
Pan pułkownik miał swój codzienny, wszystkim w szkole znany rytuał – popołudniami przemierzał szkolny plac z psem Dikiem i siadywał na ławeczce, która stała na szkolnym podwórzu.
A zaczęło się od tego, że w szkole, w księgowości pracowała pani Charkiewicz. Jej dzieci przywiozły znad morza psa. Po wakacjach poszły do szkoły, jej mąż pracował, więc pani Charkiewicz przychodziła z tym psem – Miśkiem do pracy. Misiek polubił mojego męża. I mąż zabierał go ze sobą, gdy przychodził po mnie po pracy. W którymś momencie pies zaczął chorować i został uśpiony. Byłam do niego przywiązana, płakałam, więc mąż znalazł w gazecie ogłoszenie, że ktoś sprzedaje psy, foksteriery. Pojechał tam. Powiedział mi, że było ich kilka. „Ale wiesz, którego wybrałem?” – zapytał. – „Tego, który pierwszy do mnie przyszedł”. Dika bardzo polubiłam, on nawet do dziś mi się śni. Był z nami wiele lat, bardzo długo.
Tutaj, w środowisku poznańskiej SA PSP, zrodził się pomysł uczczenia Pani męża rzeźbą – ławeczką Dobosza. Jak pani się na tę inicjatywę zapatruje?
Już sam fakt, że ktoś o tym pomyślał, jest pewną wartością. Minęło tyle lat od jego śmierci, a ludzie wciąż o nim pamiętają. To dla mnie bardzo ważne.
Pani mąż działał w czasach PRL. Czy nie wydaje się pani, że próbuje się czasem wymazywać ze zbiorowej pamięci ludzi, którzy żyli w tamtym okresie, niezależnie od ich zasług?
No właśnie – żyli, to jest nasza historia. Tak było, nie trzeba tego ignorować ani wymazywać. Ślad powinien pozostać. Takie koleje przechodziła Polska. I trochę się dziwię, że ludzie o różnych poglądach tak się u nas zwalczają. Nie znają tego uczucia, gdy przyszedł Niemiec i brata mojego bił w twarz, bo mu się nie ukłonił. Nie znają.
Dziękuję pani Zofii Witkowskiej oraz panom Zbigniewowi Wiluszowi i Zenonowi Freitagowi za spotkanie, w trakcie którego opowiedzieli mi o płk. Józefie Doboszu, przygotowując mnie w ten sposób do wywiadu z panią Stanisławą Doboszową.
Pełna wersja rozmowy zostanie opublikowana w wydawnictwie jubileuszowym SA PSP w Poznaniu.
rozmawiała Elżbieta Przyłuska
{gallery}galeria/09-15/cel-zycia{/gallery}