Akcje 110-lecia na świecie
15 Grudnia 2022Błona nitrocelulozowa: piekielny wynalazek
Błona nitrocelulozowa, opracowana przez Eastman Kodak Company pod koniec lat 80. XIX w., mogłaby z powodzeniem funkcjonować w literaturze jako alegoria postępu. Z jednej strony dała ludzkości nowe możliwości - tak w zakresie medycyny, jak i kinematografii, z drugiej - nieraz przyczyniła się do tragedii ze względu na wysoką łatwopalność i fakt, że kontakt z wodą zwiększa ilość emitowanego przez nią śmiercionośnego gazu.
Cleveland Clinic
Środa 15 maja 1929 r. miała być kolejnym zwykłym dniem w centrum medycznym Cleveland Clinic w stanie Ohio w USA. Wcześnie rano przybył spawacz, aby naprawić nieszczelną rurę parową w podziemiach, które pełniły funkcję magazynu. Podczas rutynowej naprawy para - która podziałała jak katalizator - weszła w kontakt z około trzema, czterema tonami nitrocelulozowych klisz rentgenowskich. To był początek tragedii.
Natychmiast powstała chmura pełna toksycznych związków azotu i węgla. Dwie gwałtowne eksplozje, które wstrząsnęły kliniką, praktycznie zerwały dach z budynku. Trujące opary o wysokim ciśnieniu rozprzestrzeniały się po schodach i systemem rur, prędko docierając na każde piętro szpitala. 225 osób w mgnieniu oka znalazło się w śmiercionośnej chmurze. W raporcie Narodowego Stowarzyszenia Ochrony Przeciwpożarowej znalazło się następując stwierdzenie: „Najbardziej diabelski spryt nie pomógłby wymyślić układu z większą pewnością obliczonego na rozprzestrzenienie śmierci w całym budynku” [1].
Pobliska kompania strażacka stawiła się na miejsce wypadku jako pierwsza. Wtedy większość budynku spowijała już żółtobrązowa chmura. Z czasem dotarło więcej sprzętu przeciwpożarowego i oddziałów ratowniczych. Podniesiono drabiny do ewakuacji osób, które pojawiły się w oknach. Widok drabin, wznoszonych jedna przy drugiej wprost do ziejących brunatnym dymem otworów okiennych, zapisał się w lokalnej historii.
Pomimo heroicznych prób ratunku 123 osoby zginęły tego dnia niemal natychmiast. Niestety każdy z uratowanych, kto narażony był na wdychanie jakiejkolwiek ilości oparów, umarł - niektórzy po kilku godzinach, inni po kilku dniach. Świadkowie donosili, że ciała ludzi wyprowadzonych z budynku żółkły, a później zieleniały.
Makabryczne zdarzenia z Cleveland Clinic doprowadziły do powołania kilku komisji śledczych. W rezultacie wprowadzono do przepisów poprawki, które głęboko zmieniły praktyki przeciwpożarowe, procedury szpitalne i sposób przechowywania niebezpiecznych materiałów w Stanach Zjednoczonych i na całym świecie.
Wielopole Skrzyńskie
Błona nitrocelulozowa przyczyniła się do tragedii także w naszym kraju, w Wielopolu Skrzyńskim. Doszło do niej 11 maja 1955 r. Na scenie w drewnianym baraku, który na co dzień pełnił funkcję biblioteki, a czasem kawiarni, ekipa kina objazdowego szykowała się do wyświetlania komedii „Sprawa do załatwienia” Jana Rybkowskiego. Film nagrany był na dziesięciu taśmach z niesławnego materiału, których łączny ciężar wynosił 18 kg.
Była pogodna majówka. Wczesnym popołudniem tego samego dnia pracownicy kina bawili się w gospodzie i aż do wieczora nie szczędzili sobie alkoholu. Później ku zachwycie miejscowych - w Wielopolu Skrzyńskim nie było bowiem wówczas elektryczności - na okolicznych wzgórzach puszczali z zasilanego własnym agregatem prądotwórczym megafonu piosenkę Marii Koterbskiej „Parasolki”. Seans rozpoczął się koło godz. 20.00, po nabożeństwie [3]. Okna baraków zabito deskami, a drzwi zamknięto, aby nikt nie dostał się do środka bez biletu. W sali udekorowanej suchymi gałęziami jodły i girlandami było wtedy około 200 osób, dorosłych i dzieci [4]. Niektórzy najmłodsi, których rodzice zabrali ze sobą, zasnęli dorosłym na kolanach - matki zabrały te dzieci do domu i w ten sposób nieświadomie uratowały im życie.
Film wyświetlano na projektorze marki Carl Zeiss Jena, który stał na stole przed sceną w baraku. Już sam fakt, że rolki z taśmą leżały tuż obok, stanowił naruszenie zasad bezpieczeństwa, ponieważ nieużywana w danym momencie taśma powinna być przechowywana w metalowych pudłach, daleko od projektora i wszelkich źródeł ognia. Tymczasem, zarówno operatorzy, jak i znajdujący się w pobliżu projektora widzowie palili papierosy.
Jak zeznawali niektórzy świadkowie, jeden z operatorów zdjął szpulę z fragmentem filmu nie wyciągając papierosa z ust. Zwijając taśmę, przez przypadek dotknął jej powierzchni papierosem. Potem wszystko potoczyło się szybko. Widzowie usłyszeli jak coś syknęło, a całą szpulę zajął płomień. Operator odruchowo odrzucił od siebie płonący przedmiot - pech chciał, że akurat w kierunku pozostałych, niczym nieosłoniętych taśm; część płonącej taśmy spadła też na drewnianą podłogę. Ktoś krzyknął: „Pali się! Uciekać!”. Operator spróbował ugasić ogień rękami, ale w obliczu niepowodzenia wyskoczył przez okno w stronę rynku. Razem z pozostałymi członkami załogi udał się samochodem w kierunku Dębicy. Operatorzy nie zajechali jednak daleko. Zostali zatrzymani i aresztowani, a później skazani.
Podobnie jak w klinice w Cleveland, płonące taśmy nitrocelulozowe zaczęły wydzielać toksyczny dym. Osoby siedzące w pobliżu projektora natychmiast straciły przytomność. Gdyby nie to, że na sali byli wówczas strażacy, prawdopodobnie znacznie mniej osób przeżyłoby ten straszliwy pożar. Jeden z nich drewnianą ławą wybił deski z okna, umożliwiając ucieczkę tym z widzów, którzy znajdowali się nieopodal. Okna od strony rynku nie zostały zabite deskami, niektórzy wydostali się więc tą drogą. Cudem przeżyli także ci widzowie, którym udało się uciec przez ścianę zawaloną pod naporem spanikowanego tłumu. Większość rodziców wraz z dziećmi w panice rzuciła się jednak ku głównemu wyjściu oraz pozostałym oknom i wyjściom (nie wiedząc, że są zamknięte), potykając się o innych uciekinierów oraz o tych, którzy już stracili przytomność w wyniku wdychania trujących oparów i leżeli bez ruchu na podłodze.
Pozostali obecni na sali strażacy nie stracili jednak przytomności umysłu i wydostali się z budynku, by czym prędzej pobiec do remizy i dotrzeć z powrotem do baraku wraz ze sprzętem. Niestety, podczas gdy strażacy robili co w ich mocy, coraz gęstsze toksyczne opary wydobywały się już nie tylko z taśm filmowych, ale też z lepiku, którym pokryto dach - prędko pod wpływem temperatury zaczął on kapać do wnętrza. W końcu dach runął, a cała podłoga stanęła w płomieniach.
Przybyli w pośpiechu strażacy ujrzeli więc tylko płonące zwłoki na podłodze. Żywcem spłonęło wtedy 58 osób, w tym 38 dzieci. Pożar doprowadził do zaostrzenia przepisów przeciwpożarowych dla kinach i teatrów oraz do zmiany celuloidowej taśmy na nośniki z innego materiału.
Koszmar w kopalniach
Druga połowa XX w. upłynęła pod znakiem śmiercionośnych pożarów w kopalniach i desperackich akcji ratowniczych. W tych ostatnich z pewnością nie brakowało zapału, brakowało jednak przygotowania, a często i rozsądku. Tylko w Polsce miały miejsce dwa poważne wypadki, w których zginęli ludzie. Mało kto o tych tragediach mówi, choć wiele śląskich rodzin z pewnością je pamięta. I historia ta wcale nie kończy się na Polsce i sąsiadach. Ale zacznijmy od swoich.
Kopalnia Sośnica
Jedna z największych tragedii w historii polskiego górnictwa miała miejsce 30 maja 1955 r. w gliwickiej kopalni Sośnica, gdy prowadzono eksploatację pokładu na poziomie 550 m. Z powodu zaciśnięcia chodnika wentylacyjnego na wyższym poziomie górnikom zaczęło brakować powietrza. Aby przywrócić prawidłową wentylację, zdecydowano się przewietrzyć kilka pochylni sprężonym powietrzem.
To właśnie na poziomie 550 m około godz. 17.00 w komorze narzędziowej pojawił się dym i płomienie. Dwaj pracownicy, którzy znajdowali się nieopodal miejsca wybuchu pożaru, jako pierwsi zauważyli ogień i podjęli bezskuteczną próbę jego ugaszenia, a potem powiadomili pozostałych członków załogi i dyspozytora kopalni. Tymczasem dymy pożarowe rozprzestrzeniały się wraz z pompowanym do korytarzy świeżym powietrzem. Gęsty dym utrudniał górnikom ewakuację. Część z tych pracujących najniżej została uwięziona przez pożar i zginęła. Wyjątkową zaradnością wykazała się grupa 34 górników, którzy - zdając sobie sprawę, że znaleźli się na pochylni, w której nie ma obiegowego prądu powietrza - zbudowali otamowany schron z węgla, drewna i ubrań w miejscu, gdzie doprowadzony był rurociąg ze sprężonym powietrzem. Tam czekali na ratunek.
Jak mówił Zenon Szmidtke, kustosz Muzeum Górnictwa Węglowego w Zabrzu, nawiązując do sprawozdania grupy powołanej do zbadania przyczyn wypadku: „Do godz. 19.00 spieszące na pomoc zastępy ratownicze słyszały odgłosy uderzeń po rurach dochodzące z odciętych rejonów. Później rury przywalone zawałem uniemożliwiały przekazywanie sygnałów. Miał na to wpływ także szum wywołany częściowym wypływem sprężonego powietrza. To z kolei podsycało ogień” [1].
O godz. 19.00 kierownictwo akcji ratowniczej w oddziale przejął dyrektor kopalni, osobiście prowadząc ją całą noc. Drużyny ratownicze kopalni z powodu wyjątkowo złej widoczności długo przeszukiwały zadymione chodniki - druga z nich została wysłana za pierwszą i znalazła trzech nieprzytomnych kolegów. Dwóch sztygarów nie udało się odnaleźć, co znacznie obciążyło morale załogi i dowództwa.
Z pomocą Centralnej Stacji Ratownictwa Górniczego z Bytomia oraz drużyn z innych kopalń około godz. 21.00 zaczęto gasić pożar wodą podawaną pompami strażackimi ustawionymi w jednym z przekopów, co nie przyniosło jednak zamierzonych rezultatów. Dopiero następnego dnia udało się przygasić ogień, choć tylko częściowo. Na pochylni taśmowej odnaleziono ciało kolejnego ratownika-sztygara oraz sześć innych ofiar. Z powodu zbyt wysokiej temperatury ratownicy musieli się jednak szybko wycofać. Tymczasem podjęto decyzję, która przyniosła tragiczne konsekwencje - dopływ powietrza do rurociągu został zamknięty, by przyspieszyć gaszenie ognia.
2 czerwca około godz. 20.00 udało się dotrzeć do załogi, która wykonała prowizoryczny schron i czekała w nim na ratunek. Wszyscy 34 górnicy nie żyli, choć znalezione przy nich notatki świadczyły o tym, że byli przytomni jeszcze pięć godzin wcześniej. Dzień później znaleziona została ostatnia ofiara, a pożar udało się ugasić dzięki zalaniu chodnika wodą.
W wypadku zginęło 42 górników. Przyczyny pożaru nie udało się ustalić, podejrzewa się jednak, że wybuchł on w skutek nieostrożnego obchodzenia się z ogniem (prawdopodobnie nastąpiło zaprószenie ognia górniczą lampką lub papierosem). Po katastrofie w kopalni Sośnica zaczęto wyposażać pracowników dołowych w pochłaniacze tlenku węgla.
Kopalnia Makoszowy
Niedługo później, bo już 28 sierpnia 1958 r., doszło do kolejnego pożaru w śląskiej kopalni - tym razem była to kopalnia Makoszowy w Zabrzu. Około godz. 1.00 w nocy na poziomie 300 m podczas cięcia palnikiem acetylenowym wystającej z ociosu żelaznej stropnicy doszło do zapalenia się kasztu wchodzącego w skład drewnianej obudowy przekopu. Ogień prędko rozprzestrzenił się na całość przekopu. 337 górnikom bezpośrednio zagrażały dym i gazy, które przedostały się do innych pokładów, samodzielnie podjęli więc ewakuację. Niefortunnie około 90 z nich natrafiło na gęsto zadymiony odcinek - stało się tak, ponieważ tamy (przeznaczone do odgradzania prądów powietrza świeżego od prądów powietrza zużytego) pomiędzy drogami ucieczkowymi były nieszczelne. Co prawda tym razem, po doświadczeniu pożaru w kopalni Sośnica, górnicy wyposażeni byli już w pochłaniacze tlenku węgla, wydolność urządzeń wynosiła jednak zaledwie 20 min, ponadto nie wszyscy wiedzieli, jak ich używać.
To, co wydarzyło się później, zdecydowało o tragicznym rozwoju wydarzeń. Górnicy otrzymali bowiem telefoniczne polecenie pozostania w zadymionym odcinku i oczekiwania na ratunek. Nie udało się później ustalić tożsamości osoby, która dzwoniła, ani tego, czy była uprawniona do wydawania takich poleceń. Ratunek rzeczywiście dotarł - niestety dopiero po kilku godzinach. 42 osoby poniosły śmierć z powodu zaczadzenia. A jednak nie wszyscy podzielili ten los. Wśród górników przebywał bowiem ratownik, który namówił część z nich, aby nie słuchała rozkazu. Grupa przeszła około 150 m przez gęsty dym - jak się okazało, ku ocaleniu.
Co zaskakujące, część pracujących wtedy osób poniosła śmierć w innych częściach kopalni. Wywnioskowano na tej podstawie, że nie otrzymali oni odpowiedniego szkolenia w zakresie ewakuacji i nie wiedzieli, dokąd uciekać w razie pożaru. Podczas śledztwa wyszły na jaw kolejne poważne niedopatrzenia. Być może należy zacząć od tego, że pracując pod ziemią, można było palić papierosy. Co jeszcze? Podczas cięcia szyny drewniana obudowa powinna zostać oblana wodą i posypana pyłem kamiennym, a sama szyna - osłonięta blachą. Po przecięciu należało zaś ponownie polać ją wodą. Jak wykazano podczas śledztwa, spawacz nie wykonał żadnej z tych czynności. Okazało się ponadto, że był on osobą z lekkim upośledzeniem umysłowym, w związku z czym nie mógł pełnić funkcji spawacza ani zostać dopuszczony do niebezpiecznej pracy pod ziemią.
To jednak nie koniec uchybień. Spawacz nie był bowiem jedyną osobą, która znalazła się na niewłaściwym stanowisku. Sztygar nie zdał egzaminów sztygarskich i to właśnie w zakresie bezpieczeństwa pracy. Zawiódł także dyspozytor kopalni, który początkowo polecił górnikom ugasić pożar za pomocą… wiadra z wodą. Gdy zasugerowali, że takie działanie może nie przynieść zamierzonych skutków, odparł, że mają „nasikać na płonący kaszt, a wtedy na pewno zgaśnie” i odmawiał zarówno uruchomienia alarmu, jak i wezwania ratowników.
Także działania poszukiwawcze pozostawiały wiele do życzenia. Dyrekcja kopalni (i jej władze zwierzchnie) wbrew dowódcom ratowników kazała ratownikom w pierwszym rzędzie usuwać skutki pożaru, aby jak najszybciej można było wznowić wydobycie, podczas gdy należało szukać ocalałych górników. W następstwie jeden z górników, ukryty w nieużywanym przodku, zmarł po ugaszeniu pożaru, a jego ciało odnaleziono dopiero po kilku dniach.
Bois du Cazier
Tragiczne wydarzenia w kopalniach nie były ograniczone w tym czasie do naszego kraju czy jego sąsiedztwa. 8 sierpnia 1956 r. w Bois du Cazier w Belgii ogień ogarnął powierzchnię kopani od szybu aż po hałdy.
Wszystko zaczęło się o godz. 8.10, kiedy mechanizm wyciągowy w jednym z szybów został uruchomiony przed całkowitym załadowaniem węglarki na odpowiednie miejsce. W wyniku tak trywialnego błędu pękły kable elektryczne. Wywołało to podziemny pożar w szybie, natychmiast podsycony poprzez pęknięcie rur w pobliżu. Pomimo próby ratunku z powierzchni rozprzestrzeniające się po kopalni dym i tlenek węgla zabiły prawie wszystkich uwięzionych przez ogień górników. Szczątki ostatnich, znajdujące się na dnie kopalni, odnaleziono dopiero kilkanaście dni później.
Nie była to spektakularna akcja - raczej po prostu skazana na niepowodzenie - ale do historii przeszły słowa ratowników: tutti cadaveri, czyli „wszyscy martwi”. Śmierć poniosły 262 osoby dwunastu narodowości, których ogromną część stanowili włoscy imigranci. Przeżyło zaledwie kilka osób.
Wkrótce potem Belgia zwołała konferencję na temat bezpieczeństwa w kopalniach węgla, a we wrześniu 1956 r. powołano Komisję Bezpieczeństwa Kopalń. Jej zadaniem było monitorowanie procedur bezpieczeństwa i opracowywanie nowych przepisów. Szybka reakcja na katastrofę doprowadziła do znacznej poprawy bezpieczeństwa w belgijskich i innych europejskich kopalniach. Dziś w miejscu tragedii istnieje muzeum.
Zwickau
22 lutego 1960 r. miał miejsce wybuch gazu w kopalni Karl Marx w Zwickau w NRD. Wybuch doprowadził do pożaru na poziomie 1100 m, gdzie przebywało 174 górników. Kilkudziesięciu zostało uwięzionych na kilka dni głęboko pod ziemią. Aż 460 ratowników desperacko próbowało się do nich dostać.
Jak donosił „Dziennik Bałtycki”, „(…) akcja ratownicza w kopalni węgla kamiennego Karl Marx w Zwickau napotkała w piątek - w piątym dniu od chwili katastrofy - nowe trudności. Ekipy ratownicze, posuwające się w kierunku miejsca, gdzie znajdują się odcięci górnicy, natrafiły na tak silne kłęby dymu i tak wysoką temperaturę, że musiały zrezygnować z dotarcia do zasypanych górników zamierzoną drogą. Fakt ten sprawia, że nadzieje na ocalenie życia tych górników maleją. Z całą energią przedsięwzięta zostanie próba przebicia się do ofiar katastrofy innym chodnikiem. Po wydobyciu zwłok 49 ofiar śmiertelnej katastrofy liczba zasypanych wynosi obecnie 74. Są to mężczyźni w wieku od 16 do 60 lat” [2]. 21 lutego 1960 r. okazał się ostatnim dniem życia dla 123 pracujących pod ziemią ludzi.
Pożar w Yellowstone: triumf przyrody?
Czy nam się to podoba, czy nie, ogień jest częścią natury, a natura wbrew pozorom jest do niego przystosowana. Pisał o tym st. bryg. Paweł Rochala, komentując falę pożarów w Australii, która wystąpiła na przełomie lat 2019 i 2020 i wywołała w mediach prawdziwą histerię wokół płonących eukaliptusów i ginących misiów koala [1]. Poruszenie było zrozumiałe, cierpienie żywych istot jest rzeczą niezwykle smutną. Nie zmienia to faktu, że pożary buszu czy lasów z przyczyn naturalnych były, są i będą.
Pirofity
Wśród specjalistów w dziedzinie pożarnictwa, ekologów i polityków, australijskie pożary wywołały żywą dyskusję o tym, jak pożarom lasów zapobiegać, jak je gasić, a nawet… czy je gasić. Z pewnością interesujące w tym kontekście jest istnienie pirofitów - roślin, które nie tylko są przystosowane do działania ognia, ale wręcz go potrzebują. Należą do nich zarówno australijski eukaliptus, jak i sosna wydmowa gęsto porastająca malowniczy obszar Parku Narodowego Yellowstone.
Niektóre sosny wydmowe, podobnie jak eukaliptus, potrzebują ognia do rozerwania sklejonych żywicą szyszek i uwolnienia nasion. Ogień wpływa także na regenerację innych roślin występujących w Parku Narodowym Yellowstone, takich jak wierzba, osika czy bylica. Dlatego od połowy lat 80. polityka przeciwpożarowa parku zakłada, że pożary należy przeczekać, aby dopaliły się same. Tak działo się w przypadku pożarów występujących naturalnie, np. wskutek uderzenia pioruna, pożary spowodowane przez człowieka były z kolei gaszone.
W 1975 r. sporządzono ocenę wpływu na środowisko, która wykazała, że bez szwanku dla ekosystemu może spłonąć 1,7 mln z 2,2 mln akrów parku. Jak się potem okazało, sam prezydent Ronald Reagan - jak i wiele osób niezaangażowanych bezpośrednio w ochronę środowiska czy ochronę przeciwpożarową - nie wiedział o tej polityce aż do 14 września 1988 r., kiedy rozległe pożary parku niejako zmusiły go do zainteresowania się tym tematem.
Do 1988 r. w najsłynniejszym parku narodowym Stanów Zjednoczonych wystąpiło 140 pożarów, w dużej mierze spowodowanych uderzeniami piorunów. Tak jak zakładano, bez problemu dopaliły się naturalnie, zajmując średnio 250 akrów, przy czym statystykę zawyżał największy w tym okresie pożar, który pochłonął aż 7400 akrów.
Jednak warunki pogodowe w 1988 r. zaskoczyły wszystkich, nikt nie widział bowiem niczego podobnego od czasów założenia parku w 1872 r. Po mokrej wiośnie nastąpiły najbardziej suche miesiące w historii, którym towarzyszyły silne wiatry. Nie pojawiły się też deszcze, których spodziewano się jak zwykle w lipcu. A jednak do 15 lipca spłonęło tylko 8500 akrów… Ale tydzień później turyści znów zauważyli dym. I wtedy się zaczęło. W ciągu około dwóch tygodni w całym Parku Narodowym Yellowstone wybuchła seria pożarów, które rozprzestrzeniły się tak bardzo, że świat zamarł przed telewizorami.
Gasić, czy nie gasić
Dlatego zdecydowano się na to, by zrobić wyjątek od przyjętej polityki i w drugiej połowie lipca rozpoczęto szeroko zakrojone działania gaśnicze, mające na celu opanowanie żywiołu. Brało w nich udział 25 tys. strażaków. Wysiłki przeciwpożarowe skierowane były na kontrolowanie boków pożarów oraz ochronę życia i mienia na drodze ognia. Użyto dziesiątek helikopterów i ponad 100 wozów strażackich, a koszty całej akcji przekroczyły 120 mln dolarów. Poza parkiem wystąpiły dwa związane z pożarami zgony, podczas akcji nie zginął jednak żaden strażak. A jednak, mimo ogromnego nakładu sił i środków, ogień wciąż szalał w najlepsze. W sumie latem wybuchło 248 pożarów, z których siedem spowodowało 95% szkód. Ostatecznie spaliło się około 683 tys. z 2,2 mln akrów parku i około 1,2 mln akrów łącznie w obrębie większego obszaru Yellowstone, który obejmuje kilka lasów narodowych przylegających do parku, a także Park Narodowy Grand Teton.
Wśród ekspertów panowała zgoda co do tego, że tylko deszcz lub śnieg mogą powstrzymać żywioł. Mieli rację: zaledwie cienka warstwa śniegu, który spadł 11 września, zatrzymała postęp ognia. Ostatecznie więc natura powstrzymała naturę.
W całej akcji nie pomogły media, które prześcigały się w budzących skrajne emocje doniesieniach i krytyce przepisów, obowiązujących w parku - choć przecież okres największego nasilenia pożarów pokrywał się z okresem, w którym od tej polityki zrobiono wyjątek i pożary gaszono. „New York Times” pisał o „połaciach zwęglonego, pozbawionego życia krajobrazu” [2]. Medialna panika szybko przebiła się do dyskursu politycznego. Prezydent Reagan nazwał politykę przeciwpożarową parku niedorzeczną, a minister spraw wewnętrznych Donald P. Hodel określił sytuację jako katastrofalną.
Jak się jednak okazało, wbrew powszechnym obawom zginęło niewiele zamieszkujących park wielkich zwierząt. Choć spłonęło 36% powierzchni parku, to poważne uszkodzenia gleby, mające negatywny wpływ na podziemne części roślin, były wręcz śladowe. Ze „zwęglonego, pozbawionego życia krajobrazu” [2] wyrosły zaś dzikie kwiaty i trawy. Pod popiołem zadomowiły się nasiona sosny wydmowej, a z czasem maleńkie drzewa zapuściły korzenie i zaczęły rosnąć. Zaburzenie starzejącej się struktury roślinności posłużyło więc za pierwszy etap naturalnego przywrócenia jej stanu znanego z czasu nadania temu dzikiemu obszarowi statusu parku narodowego. Jako ciekawostkę należy dodać, że natychmiastowe gaszenie pożarów w kilkudziesięciu pierwszych latach funkcjonowania parku narodowego spowodowało wiele zmian w formacji roślinnej.
A co u koali?
Choć ze względu na różnice geograficzne trudno porównywać Stany Zjednoczone i Australię, to oba zdarzenia wywołały podobną burzę medialną. W Australii w latach 2019-2020 pożary także gaszono - ale nie w drodze wyjątku, tam bowiem gaszenie większości pożarów buszu i lasów jest powszechną praktyką (choć w czasach sprzed osiedlenia białego człowieka było inaczej i zarówno fauna, jak i flora przetrwały). Co najmniej 3700 strażaków, wspartych przez 3000 rezerwistów armii, marynarki wojennej i sił powietrznych, pracowało na terenie całego kraju w najgorszych okresach - większość z nich w najbardziej dotkniętych ogniem rejonach, czyli Nowej Południowej Walii i Wiktorii. Dalsze wsparcie nadeszło z USA, Kanady i Nowej Zelandii. Używano tak samolotów, jak i sprzętu lądowego.
Australijskie źródła podają, że na południu, wschodzie i zachodzie Australii w sumie spłonęło ponad 12,6 mln ha buszu. Zaznaczają też, że Australia zawsze była podatna na pożary buszu, które każdego lata dotykają niektóre rejony. Pożary z lat 2019-2020 miały większy zasięg i nasilenie niż w poprzednich latach, a jednak ucierpiała tylko część kraju. Niektórzy australijscy politycy proponowali powrót do polityki wypalania buszu, która zapobiegłaby samoistnym pożarom, spotkali się jednak z krytyką ze stron obrońców środowiska. A co z eukaliptusami? Eukaliptusy, jak określono to w „Australian Geographic”, palą się „chętnie, łapczywie i wdzięcznie”, a później się odradzają [3]. Tak dzieje się i tym razem, a rejony porośnięte eukaliptusem „dochodzą do siebie” najprędzej ze wszystkich.
Hiszpania: BLEVE na kempingu
11 lipca 1978 r. na kempingu Los Alfaques w Alcanar niedaleko Tarragony w Hiszpanii miała miejsce katastrofa drogowa, która wstrząsnęła światem. Zbliżało się popołudnie. Wczesnoletnie słońce wciąż świeciło wysoko nad śródziemnomorskim kurortem. Tuż obok kempingu, na którym relaksu zażywało wówczas blisko tysiąc wczasowiczów (głównie zagranicznych), wypadkowi uległ ciągnik siodłowy z cysterną wypełnioną 23 tonami wysoce łatwopalnego ciekłego propylenu.
Preludium
Na tragedię złożyło się wiele czynników - każdy z nich mógłby zostać wyeliminowany, gdyby przestrzegano zasad bezpieczeństwa. O godz. 1.05 z rafinerii wyjechała pozbawiona zaworów bezpieczeństwa cysterna z załadunkiem propylenu 4 tony powyżej maksymalnego obciążenia projektowego. Przy temperaturach powietrza 30°C, ciśnienie w zbiorniku wynosiło około 1200-1700 kPa. Nie było w nim wolnej przestrzeni na ewentualne rozprężanie się gazu, który przemieszczał się w stanie zamrożonym w temperaturze -185°C. Przewożenie „nadprogramowych” ilości niebezpiecznych substancji było wtedy w Hiszpanii powszechną praktyką. Kierowcę poinstruowano, aby do Barcelony udał się węższą i bardziej krętą drogą krajową N-340 zamiast autostradą A-7. To również popularna praktyka, która pozwalała uniknąć opłat drogowych.
Zegarek, który znaleziono na ręce zwęglonego ciała kierowcy, zatrzymał się o godz. 14.36.
Eksplozja
Świadkowie nie byli zgodni co do zdarzeń poprzedzających wybuch. Niektórzy twierdzili, że zbiornik przeciekał już w drodze do miejsca eksplozji. Inni zeznali, że słyszeli donośny huk, gdy zbiornik zaczął przeciekać, a pojazd został zatrzymany przez kierowcę. Kolejni upierali się, że huk spowodowany był przez przepaloną oponę, a ciężarówka wymknęła się spod kontroli i uderzyła w ścianę oddzielającą kemping od pobocza. Według niektórych hipotez w zbiorniku podczas jazdy po drodze doszło do pierwszej eksplozji, która wyrzuciła pojazd na ścianę kempingu Los Alfaques, powodując rozlew propylenu.
Co ciekawe, pracownicy rafinerii przypomnieli sobie, że słyszeli, jak pół godziny przed wyjazdem kierowca kłóci się z kimś zaciekle przez telefon i ostrzega o odkształceniu w zbiorniku. Skąd się wzięło? Czy przez ciśnienie (co wątpliwe, bo to stal a nie blacha), czy przez pękające spawy (ale wtedy mielibyśmy już do czynienia z wyciekiem gazu), czy przez przeciążenie konstrukcji wielokrotnym przewożeniem zbyt dużych ilości ładunku? Jakiekolwiek były złego początki, cieknąca cysterna utworzyła chmurę gazowego propylenu, która częściowo dostała się na kemping. Warto wspomnieć, że Los Alfaques był przeładowany, podobnie jak cysterna - znajdowało się na nim dwa razy więcej turystów i pojazdów, niż dopuszczały przepisy.
Biała chmura przyciągnęła uwagę wczasowiczów. Dotarła też na dyskotekę, która znajdowała się nieopodal - to właśnie tam najprawdopodobniej trafiła na źródło zapłonu, natychmiast powracając do cysterny i powodując wybuch typu BLEVE. Uszkodzony zbiornik uległ rozerwaniu. Całość znajdującego się wewnątrz ładunku gazu zapaliła się. Wybuch i kula ognia zdewastowały wszystko w promieniu 300 m, poczynając od budynków i przyczep, a kończąc na samochodach, i - co najgorsze - ludziach. Zniszczeniu uległo 90% głównego obszaru kempingowego, a dyskoteka została zrównana z ziemią. Widziano płonących ludzi, desperacko wbiegających do morza. Łącznie na miejscu zginęło 157 osób - w wyniku początkowego wybuchu, a następnie pożarów i eksplozji samochodów i butli z gazem, z których korzystali turyści.
Tragiczny ratunek
Zaraz po katastrofie ranni byli ewakuowani w bardzo nieskoordynowany sposób przez innych ocalałych, korzystających z prywatnych samochodów. Miejscowi również udzielali pomocy i odwozili rannych do szpitali. Pierwsze ekipy ratownicze dotarły na miejsce dopiero po 45 min. Karetki pogotowia i inne siły ratunkowe przybywały stopniowo. Straż Obywatelska i siły zbrojne przeszukiwały zdewastowany obóz w poszukiwaniu ocalałych. Ostatni ranny został ewakuowany i przewieziony do szpitala po trzech godzinach.
Ruch na wąskiej i krętej N-340 został przekierowany w celu ułatwienia transportu ofiar. Płonąca cysterna zablokowała drogę, dzieląc rannych na dwie grupy - jedną na północy, drugą na południu. Na drodze na północ ranni otrzymali odpowiednią opiekę medyczną po dotarciu do szpitali w Amposta lub Tortosa. Wielu pacjentów miało oparzenia obejmujące ponad 90% ciała, a większość zmarła w ciągu następnych dni.
Do wysokiej śmiertelności przyczyniła się nieodpowiednia opieka medyczna w drodze do szpitala. W większości przypadków podczas podróży nie podjęto żadnych działań medycznych, a kilku rannych doznało śmiertelnego szoku. Jedna z karetek uległa wypadkowi, w którym zginęli wszyscy jej pasażerowie. Kilka godzin później dostępne były środki powietrzne do transportu najciężej rannych do szpitali w Walencji i Barcelonie. Ostatecznym celem 58 ciężko poparzonych pacjentów był szpital Francisco Franco w Barcelonie. 82 pacjentów zabrano zaś na południe do szpitala La Fe w Walencji. W cztery dni po katastrofie wskaźnik przeżycia spadł do 45% w przypadku pacjentów zabranych do Walencji i 93% w przypadku pacjentów zabranych do Barcelony.
Wieść o katastrofie szybko obiegła świat, nie tylko ze względu na przerażający charakter zdarzenia, ale także dlatego, że wiele ofiar pochodziło z Niemiec, Wielkiej Brytanii, Francji, Belgii czy Holandii.
W ogólnym rozrachunku 300 osób zostało rannych, część ciężko. W wyniku katastrofy zginęło 217 osób (wśród nich kierowca), natomiast łączna liczba osób, które zmarły w ciągu następnych miesięcy w wyniku odniesionych obrażeń, wyniosła co najmniej 270. Ciała wielu ofiar zostały spalone nie do poznania. Większość z nich miała na sobie tylko kostiumy kąpielowe, a dokumenty został zniszczone. Nie było jeszcze wtedy dostępu do testów DNA, a jednak międzynarodowym zespołom medycyny sądowej udało się zidentyfikować wszystkie ofiary.
Aleksandra Radlak jest tłumaczką z angielskiego i rosyjskiego oraz autorką m.in. powieści, opowiadań i felietonów