Z misją w Bejrucie
13 Października 20204 sierpnia Liban - kraj osłabiony przez problemy gospodarcze i społeczne - dotknęła kolejna tragedia. W bejruckim porcie doszło do eksplozji 2750 t składowanej w magazynie saletry amonowej. Jeden z najsilniejszych wybuchów nienuklearnych spowodowanych przez człowieka pozbawił życia blisko 200 osób, ponad 6000 zostało rannych, duża część portu została zniszczona, a budynki w promieniu nawet 3 km od epicentrum - poważnie uszkodzone. Polska grupa poszukiwawczo-ratownicza MUSAR przybyła z pomocą. O prowadzonych w Bejrucie działaniach, napotkanych trudnościach i osiągniętych celach w rozmowie ze st. bryg. Mariuszem Feltynowskim, dowódcą grupy i dyrektorem KCKRiOL KG PSP
Po tragicznej w skutkach eksplozji w bejruckim porcie Polska jako jeden z pierwszych krajów zgłosiła gotowość pomocy w działaniach poszukiwawczo-ratowniczych przez zadysponowanie na miejsce zdarzenia grupy USAR. Od momentu katastrofy do przylotu Polaków do Bejrutu minęło 26 godz. W jaki sposób udało się tak szybko zorganizować wylot polskiej grupy? Jakie działania trzeba było podjąć, jakie procedury przeprowadzić? Jak wyglądał cały ten proces od kulis?
Na początek warto powiedzieć, że Stanowisko Kierowania Komendanta Głównego PSP pełni m.in. funkcję międzynarodowego punktu kontaktowego do spraw ratownictwa dla trzech organizacji: Unii Europejskiej, ONZ oraz części cywilnej NATO. Do jego zadań należy monitorowanie sytuacji na świecie pod kątem zdarzeń i katastrof, na które możemy zareagować, kierując na miejsce grupę USAR, bo dysponujemy odpowiednim potencjałem ratowniczym. Dyżurny SK powiadamia dyrektora KCKR lub jego zastępcę, albo naczelnika wydziału odpowiedzialnego za działania międzynarodowe. Analizujemy sytuację, zanim nadejdzie oficjalna prośba o pomoc - i określamy, na ile jest to prawdopodobne, na podstawie naszego doświadczenia.
W przypadku katastrofy w Bejrucie spodziewałem się raczej, że dopóki nie będzie dokładnie wiadomo, jaka dokładnie była przyczyna eksplozji, to władze nie zechcą dopuścić do miejsca zdarzenia osób z zewnątrz. Stało się inaczej - premier Libanu zwrócił się do Komisji Europejskiej o wsparcie, w tym skierowanie do Bejrutu grup poszukiwawczo-ratowniczych - jednej ciężkiej i czterech średnich. Natychmiast poleciłem dyżurnemu postawić grupę w stan gotowości i skontaktowałem się z komendantem głównym PSP.
Mocnych argumentów za zgłoszeniem polskiej grupy USAR do udziału w akcji ratowniczej w Bejrucie było kilka: tworzy moduł w dobrowolnej puli zasobów mechanizmu w ramach UE, jest certyfikowaną grupą ONZ w ramach INSARAG, czyli międzynarodowej grupy doradczej ds. poszukiwań i ratownictwa, a ponadto w tym roku Polska objęła przewodnictwo INSARAG w rejonie Europa - Afryka - Bliski Wschód. Zasugerowałem zatem, że warto zaproponować ministrowi spraw wewnętrznych i administracji zgłoszenie polskiej grupy USAR w odpowiedzi na prośbę Libanu. Na polecenie komendanta przed godz. 9.00 przekazałem propozycje ofert łącznie z kalkulacją kosztów, które zostały zaprezentowane ministrowi. Pozytywna odpowiedź nadeszła szybko, więc natychmiast powiadomiliśmy członków poszczególnych grup, że mogą już kierować się do swoich jednostek.
Dlaczego zapadła decyzja o złożeniu oferty średniej grupy USAR?
Wiedzieliśmy o tym, że miejsce ciężkiej grupy poszukiwawczo-ratowniczej HUSAR jest już zajęte - Holandia zgłosiła się bardzo szybko, a jej oferta została zaakceptowana. Było więc jasne, że możemy ubiegać się o zgodę na wzięcie udziału w akcji ratowniczej jako MUSAR. Bazą polskiej grupy mieli być ratownicy z województwa wielkopolskiego i łódzkiego, bo tak wynikało z naszego wewnętrznego grafiku. Tak działa nasz system przybliżonych dyżurów - nie są one dyżurami sensu stricte, bo nie generują nadgodzin, ale pozwalają uporządkować kwestię utrzymywania gotowości USAR.
Jeśli chodzi o dowództwo grupy, to zgodnie z naszą wewnętrzną procedurą osoby pełniące trzy główne funkcje: dowódcy, jego zastępcy i oficera łącznikowego wyłaniane są z grona dwunastu przeszkolonych osób - tak też stało się i tym razem.
Pojawiła się kolejna ważna kwestia - transport. W jaki sposób pozyskano przewoźnika?
Jeszcze zanim minister podjął decyzję o naszym udziale w akcji pomocy, już zaczęliśmy szukać potencjalnego transportu. Skierowaliśmy zapytanie do wojska o dostępność samolotu, określając przy tym parametry naszej grupy. Jest to o tyle ważne, że nawet jeśli nie skorzystamy z tego, co oferuje nam wojsko, to dopiero po podjęciu tego działania możemy szukać przewoźników komercyjnych. Jeśli dany kraj dysponuje bezpłatnym środkiem transportu, a z niego nie skorzysta, nie może się zwrócić do KE o refinansowanie do 75% kosztów przelotu komercyjnego. W tym przypadku okazało się, że wojsko może pomóc, ale dopiero nazajutrz, a to było za późno. Dlatego niezwłocznie zwróciliśmy się do LOT-u i do brokerów, których mamy na liście, z pytaniem o ofertę na przetransportowanie grupy MUSAR - 43 ratowników, tj. 39 członków średniej grupy poszukiwawczo-ratowniczej oraz czterech specjalistów od zagrożeń chemiczno-ekologicznych i cztery psy ratownicze (ostatecznie do Bejrutu wyjechało 42 ratowników).
Jako jedyny odpowiedział LOT, który zaoferował duży samolot - Boeing 787 Dreamliner, więc mogliśmy odbyć podróż w bardzo komfortowych warunkach. Mogło się do niego zmieścić wiele osób i sprzętu, więc MSZ zadecydował o uzupełnieniu ładunku o środki pomocowe z Agencji Rezerw Materiałowych oraz dołączeniu jedenastoosobowego zespołu ratowników z Polskiego Centrum Pomocy Medycznej. Mieliśmy co prawda obawy, że ponieważ prośby o tego rodzaju wsparcie nie było, może pojawić się problem z akceptacją naszej oferty, jednak na szczęście się nie sprawdziły. Od 17.30 cała grupa czekała już na lotnisku, w tym czasie pakowany był sprzęt. Wystartowaliśmy około 23.00 - był to bardzo dobry czas, bo np. w przypadku akcji ratowniczej na Haiti czekaliśmy 11 godz. Wszystko odbyło się tak naprawdę błyskawicznie.
Jak wyglądały pierwsze godziny grupy MUSAR w Bejrucie?
W Libanie duże wsparcie już od pierwszych chwil uzyskaliśmy od polskiego ambasadora Przemysława Niesiołowskiego. Ze wszystkich trzech akcji, podczas których byłem dowódcą (Haiti, Nepal, Liban), największą pomoc ze strony służb dyplomatycznych otrzymaliśmy właśnie podczas tej ostatniej misji. W Haiti były nawet problemy z komunikacją po angielsku, a w Nepalu ambasada zajmowała się przede wszystkim ewakuacją polskich obywateli i to raczej my oferowaliśmy wsparcie. Tymczasem w Libanie ambasador czekał na nas na lotnisku, gotowy, by pomóc. Mieliśmy też już zapewniony transport sprzętu ciężarówkami.
Zaraz po przylocie zostaliśmy poddani testowi na COVID-19 i udaliśmy się do swojego obozowiska, gdzie mieliśmy oczekiwać na wynik. Początkowo proponowano nam zatrzymanie się w hotelu czy skorzystanie z namiotów wojskowych, ale ponieważ jesteśmy samowystarczalni, a zależało nam przede wszystkim, by być jak najbliżej miejsca zdarzenia, poprosiliśmy tylko o udostępnienie obszaru o określonej powierzchni, by móc rozłożyć obóz.
Dotarliście do celu. Czy udało się od razu podjąć działania poszukiwawczo-ratownicze?
O 11.00 odbyło się spotkanie wszystkich dowódców grup z władzą zarządzającą - w środowisku GPR określa się ją mianem LEMA (ang. Local Emergency Management Authority). Często to armia przejmuje dowodzenie w takich sytuacjach, bo jako silnie zhierarchizowana formacja działa sprawnie w warunkach kryzysu. Tym razem również tak było, tym bardziej że teren portu, gdzie doszło do eksplozji, należał do wojska. Polska grupa rozmawiała z generałem odpowiedzialnym za zarządzanie grupami międzynarodowymi jako trzecia - wedle kolejności dotarcia na miejsce. Wcześniej niż my w Libanie znaleźli się tylko Rosjanie i Francuzi.
Już podczas pierwszego spotkania ujawniły się różnice w wizji działania grup międzynarodowych lokalnego dowództwa i samych ratowników. Generał w trakcie rozmowy zaproponował, że następnego dnia przyjedzie o 7.00 rano i rozdzieli zadania. Dla nas było to nie do przyjęcia, wiedzieliśmy, że w trakcie działań poszukiwawczo-ratowniczych liczy się każda minuta. Podjęliśmy próby wyjaśnienia naszego punktu widzenia za pośrednictwem oficera łącznikowego armii libańskiej, który dobrze znał język angielski, jednak na niewiele się to zdawało. Przełomem okazało się dopiero skorzystanie z pomocy posługującego się językiem arabskim oficera łącznikowego z grupy certyfikowanej z Kataru. Pomogło też odwołanie się do stopni służbowych, których emblematy nosiliśmy na mundurach - w strukturach militarnych mają one szczególne znaczenie. Ostatecznie generał po konsultacji ze swoimi przełożonymi pozwolił grupom poszukiwawczo-ratowniczym wejść do „strefy zero”, czyli na teren, gdzie doszło do wybuchu, w pobliże zniszczonych wybuchem silosów. Rosjanie już tam pracowali, Francuzi rozpoczynali działania. Polskiej grupie również przydzielono sektor do przeszukania. Podjęliśmy decyzję, że pracować będą od razu dwie zmiany ratowników - kwestia, czy dostaniemy zgodę na prowadzenie działań w nocy, miała się dopiero rozstrzygnąć, więc w razie gdyby jej nie było, chcieliśmy zrobić w tym sektorze maksymalnie dużo. Było to dobre rozwiązanie, ponieważ podczas wieczornego spotkania pan generał przekazał nam informację, że niestety nie ma zgody na działania nocne. Otrzymali ją tylko Rosjanie.
Jakie były dalsze kroki dowództwa polskiej grupy USAR w obliczu tych trudności?
Następnego dnia rano na spotkaniu z oficerem łącznikowym armii libańskiej znów musieliśmy intensywnie domagać się możliwości działania. Za jego pośrednictwem udało się wynegocjować z generałem zgodę na wyjazd na spotkanie z przedstawicielami obrony cywilnej, która zarządzała strefami mieszkalnymi dotkniętymi eksplozją. Okazało się, że za ten sektor odpowiada dyrektor z komendy głównej libańskiej obrony cywilnej, z którym znaliśmy się ze środowiska INSARAG. To zmieniło od razu naszą pozycję negocjacyjną - ciesząc się zaufaniem dowodzącego, otrzymaliśmy zgodę na działania w całym sektorze, wręcz przejęliśmy za nie odpowiedzialność, a lokalne struktury obrony cywilnej nam pomagały. Udało się to naszej grupie i Francuzom, oni jednak praktycznie nie działali w tej strefie. Natomiast w porcie wszystkie grupy pracowały właściwie w sektorach już przeszukanych przez innych ratowników.
Jak pan ocenia współpracę z członkami libańskiej obrony cywilnej?
Była rewelacyjna. Okazali się bardzo przyjaźni, chętni do działania, zdobywania wiedzy i umiejętności. Nie dysponowali zaawansowanym sprzętem, ale próbowali wykorzystać go maksymalnie, by zrobić wszystko, co się da. Byli zainteresowani wszystkimi aspektami naszej pracy - czy to działaniami zespołu ratownictwa chemiczno-ekologicznego, czy urządzeniami nasłuchowymi, geofonami. Ciekawiły ich również psy ratownicze, mimo że te zwierzęta na Bliskim Wschodzie są często postrzegane negatywnie. Widać, że osoby, z którymi współpracowaliśmy, były ratownikami z krwi i kości, oddanymi swojej misji, gotowymi poświęcić wiele, żeby kogoś wydobyć spod gruzów. Przypuszczam, że gdyby istniała szansa, że w danym miejscu znajduje się żywy człowiek, byliby w stanie odstąpić nawet od zasad uznanych powszechnie za bezpieczne i wkroczyć tam, ryzykując życie.
Na czym polegała zatem trudność w kontaktach z władzami wojskowymi?
Wynikała z innego charakteru działania struktur militarnych i grup poszukiwawczo-ratowniczych. Z naszych pozycji uwzględnialiśmy nieco inne czynniki, nie dziwię się więc tym różnicom w postrzeganiu. Jako ratownicy przekonywaliśmy generała, że pierwsze dni są ważne dla wydobycia spod gruzów potencjalnych żywych osób. On tymczasem miał nawyk planowania na dłuższy czas, dążył do rozłożenia sił. Ponadto zdawał sobie sprawę, że jego obowiązkiem jest czuwanie również nad naszym bezpieczeństwem.
Nasze akcje są szybkie i intensywne, stąd konieczność podjęcia pracy w nocy. Ponadto coraz więcej grup poszukiwawczo-ratowniczych przybywa na miejsce, a więc szybciej przeszukujemy dany teren. My, jako grupa MUSAR, planowaliśmy akcję na siedem dni.
Dlaczego w takim razie polska grupa działała w Libanie krócej, niż zakładano?
Niestety miała na to wpływ sytuacja społeczno-polityczna, niepokoje w stolicy będące reakcją na tragedię, która się wydarzyła, wywołane jej przyczynami. Jeszcze w dniach, w których pracowaliśmy, czas naszego działania został skrócony ze względu na zapowiadane demonstracje.
Wszyscy ratownicy musieli wrócić do obozowisk i potwierdzić w sztabie koordynacyjnym, że są bezpieczni, mieliśmy zakaz opuszczania obozu. Kolejnego dnia doszło już do zamieszek na ulicach. W końcu władza zarządzająca podjęła decyzję o zakończeniu działań poszukiwawczo-ratowniczych. Do czasu wylotu zostaliśmy zakwaterowani w hotelu. Wszystkie grupy poza rosyjską i francuską przygotowywały się do powrotu.
Pakowanie sprzętu odbyło się bezproblemowo. Nasi logistycy przeszli szkolenia w tym zakresie zgodne z wymogami IATA (międzynarodowej organizacji transportu lotniczego). Sprzęt został spakowany na specjalne palety, które następnie z ciężarówek wojskowych przetransportowano wprost na pokład samolotu.
Na lotnisku pojawił się jednak pewien problem. Sprzęt, którym dysponowaliśmy, nie został poddany procedurze celnej po przylocie, dlatego pojawiły się komplikacje formalne - mógł zostać uznany za np. kupiony w Libanie. Oczywiste było, że musi z nami wrócić, dlatego nie ustawaliśmy w wyjaśnianiu, że skoro przed nami wystartował samolot cywilny z grupą holenderską i jej sprzętem, jest to możliwe i w naszym przypadku musi być tak samo. Wreszcie dopięliśmy swego i mogliśmy wrócić do kraju. Na pokładzie samolotu dowiedzieliśmy się jeszcze, że rząd libański podał się do dymisji.
Po wylądowaniu w Warszawie, powitaniu na lotnisku, rozmowach z mediami udaliśmy się jeszcze na 24-godzinną izolację do CNBOP w Józefowie. Tam przeszliśmy badania medyczne, odbyliśmy rozmowy z psychologami i w grupie - podsumowujące nasze działania.
Jakie wnioski na temat działań polskiej grupy MUSAR nasuwają się po podsumowaniu misji zagranicznej?
W naszym sprawozdaniu mamy aż pięć stron wniosków szczegółowych. Jeśli chodzi o te najważniejsze, to na pewno znajdzie się wśród nich sugestia poznania choćby kilku podstawowych słów w języku państwa, do którego jedziemy. W Libanie przekonaliśmy się, jak duże ma to znaczenie; dopiero użycie rodzimego języka głównodowodzącego - arabskiego - przez ratownika z Kataru spowodowało przełom w negocjacjach.
Druga kwestia: jeżeli chcemy być skuteczni, musimy ćwiczyć procedury aplikacyjne i to bez znajomości scenariusza zdarzenia. W weekend, w święto powinna się pojawić dyspozycja, że przygotowujemy wyjazd międzynarodowy, a wszystkie biura, które mają w nim swój udział - odpowiedzialne nie tylko za sprawy operacyjne, jak KCKR, ale i za sprawy międzynarodowe, finanse, logistykę, aspekty prawne, łączność - muszą być gotowe do podjęcia odpowiednich działań.
Trzeba zauważyć, że konkurencja wśród grup poszukiwawczo-ratowniczych jest coraz większa. W naszym rejonie odpowiedzialności: Europa - Afryka - Bliski Wschód, mimo że nie jest to strefa sejsmiczna, funkcjonuje około 50 grup USAR, to najwięcej na świecie. Oczywiście - współpracujemy, wymieniamy się doświadczeniami, ale przy zgłaszaniu oferty pomocy na plan pierwszy wysuwa się rywalizacja. Doświadcza tego szczególnie komponent dowódczy; ratownicy mają konkretne zadanie, natomiast dowódca grupy, jego zastępca, oficer łącznikowy muszą im umożliwić wykonanie tego zadania przez aktywność w kontaktach z władzami, negocjacje z nimi.
Na wcześniejszym etapie duże znaczenie ma staranne monitorowanie zdarzeń na świecie i szybka mobilizacja grupy. Jeśli to nie zadziała i nie znajdziemy się w gronie pierwszych pięciu grup, nie polecimy z pomocą wcale albo dotrzemy za późno i nie zostanie nam przydzielony żaden sektor do przeszukania. Niełatwo będzie wytłumaczyć podatnikowi, że wydaliśmy fundusze, które nam przekazał, choć nawet nie weszliśmy do działań.
Jakie cele zrealizowaliście podczas misji w Libanie? Tego nadrzędnego, o którym myśli każdy ratownik - wydobycie osoby żywej spod gruzów - nie udało się osiągnąć. Co w takim razie dał ten wyjazd polskim strażakom?
Niestety ze względu na charakter tego zdarzenia szansa na znalezienie żywej osoby nie była duża - ale przecież nie powinniśmy mieć wątpliwości, że warto było podjąć ten trud, jeśli istniało nawet niewielkie prawdopodobieństwo, że ocalimy komuś życie.
Spośród wszystkich trzech misji, w których uczestniczyłem jako dowódca (oprócz ostatniej były to działania w Haiti i w Nepalu), z tej jestem najbardziej zadowolony. Wszystko zostało bardzo dobrze zorganizowane, a na miejscu - dzięki pozyskaniu sektora cywilnego przyległego do portu - udało nam się zrobić najwięcej ze wszystkich grup poszukiwawczo-ratowniczych, wyłączając może rosyjską i francuską, które funkcjonowały jednak w innym trybie (opierając się na uzgodnieniach dwustronnych tych państw z władzami Libanu).
Ponadto przywieźliśmy do kraju bogate doświadczenie. Wielu ratowników, zarówno z grupy poznańskiej, która była szkieletem MUSAR, jak i łódzkiej, wyjechało po raz pierwszy na misję zagraniczną. Na żadnym poligonie w Polsce w warunkach ćwiczebnych nie zdobyliby takiej praktyki np. w zakresie stabilizacji, nie poznaliby w takim stopniu czy realiów pracy na gruzowisku. Tę wiedzę będziemy mogli wykorzystać podczas działań w Polsce. W sytuacji wybuchu gazu czy zawalenia się w kamienicy możemy odwoływać się do tych doświadczeń - będziemy mówili np. o wykonaniu stabilizacji określonego budynku, jak w Bejrucie, a nie znanej jedynie z książek.
Na koniec chciałbym podkreślić znaczenie pracy nie tylko ratowników w Libanie, ale i wszystkich osób działających w Polsce. To nie jest tak, że bohaterowie jadą i ratują - to praca zespołowa ponad granicami, za pośrednictwem łączy internetowych czy telefonicznych, a także załatwianie wielu spraw na miejscu - choćby uzyskanie transportu, dopełnienie wszystkich formalności z tym związanych wymaga wiele wysiłku. Zawsze lepiej jest jechać niż zostać i wspierać ratowników na odległość, z dala od centrum zdarzeń. Praca za kulisami jest niewidoczna i niedoceniana. A przecież funkcjonariusze KCKR czy psychologowie, którzy pracowali z nami po powrocie, również uczestniczyli w tej misji.
Anna Sobótka jest dziennikarką i sekretarzem redakcji "Przeglądu Pożarniczego", pracuje w redakcji od 2018r.