Więcej niż KPP
2 Lipca 2015Jak pokazały niedawne działania w Nepalu, a przed pięcioma laty akcja w Haiti, udzielanie pomocy medycznej to jeden z najważniejszych elementów misji zagranicznych polskich ratowników. O tym aspekcie działań poszukiwawczo-ratowniczych w Nepalu w rozmowie z mł. bryg. Romanem Krzywcem, dowódcą JRG 8 w Warszawie, uczestnikiem misji.
Wyruszyliście do Nepalu, by spod gruzowisk wydobywać żywych ludzi. Ostatecznie jednak udzielaliście głównie pomocy medycznej.
Pojechaliśmy do Nepalu przede wszystkim po to, by ratować. Początkowo działaliśmy w Katmandu i jego okolicach. Sekcja medyczna grupy, czyli 12 ratowników medycznych i dwóch lekarzy, była odpowiedzialna głównie za zabezpieczanie działań ratowników. Po kilku dniach akcja poszukiwawcza została jednak zakończona i rozpoczęły się działania humanitarne. Wtedy też nasze dowództwo zdecydowało o utworzeniu grupy zwiadowczej, która udała się w teren, by udzielać pomocy medycznej, ale też z nadzieją, że z gruzowisk uda się jeszcze wydobyć jakieś żywe osoby. W obrębie Katmandu poruszaliśmy się samochodami wojskowymi. Żeby pojechać dalej, konieczne było wypożyczenie samochodów od prywatnych przewoźników.
Dokąd się udaliście? Czy to miejsce zostało wskazane przez tamtejsze władze?
Nie, ten wyjazd był naszą inicjatywą. Chcieliśmy się przedostać w rejon epicentrum trzęsienia ziemi, w góry. W Katmandu działało wiele grup ratowniczych, a poza nim - właściwie żadne. Przemieściliśmy się około 160 km od stolicy, blisko granicy z Chinami. Do samego epicentrum nie dojechaliśmy, bo były tak potężne zawaliska skalne, że droga nam się po prostu skończyła. W wiosce położonej tuż przed największym zawaliskiem napotkaliśmy duże zniszczenia. Rozbiliśmy w niej trzy namioty medyczne. Wybraliśmy miejsce w miarę bezpieczne, szerokie, tak by podczas wtórnych trzęsień nie znaleźć się na drodze ewentualnych osunięć, byliśmy 2 tys. m nad poziomem morza.
Jak wyglądała organizacja działań? Czy wioskę trzeba było przeszukać, by odnaleźć poszkodowanych?
Nie, bardzo szybko wśród mieszkańców rozniosła się informacja, że udzielamy pomocy. Mieliśmy ze sobą banery w języku angielskim, rozwiesiliśmy je. Ludzie sami zaczęli do nas przychodzić. Wiele osób znoszonych było z gór. To była mała wioska, ale wokół namiotów chwilami robił się tłum, ustawiała się kolejka. Podzieliliśmy się na dwie grupy - w dwóch namiotach po jednym lekarzu i ratownicy medyczni, a trzeci stanowił nasze zaplecze logistyczne. Panowały wysokie temperatury, więc pracowaliśmy rotacyjnie.
W jaki sposób reagowali miejscowi? Stresem, paniką, agresją? Czy było równie niebezpiecznie, jak w Haiti?
Ależ skąd. Ludzie byli bardzo sympatyczni, pomocni, dobrze zorganizowani. Kiedy zaczęliśmy rozstawiać namioty medyczne, mieszkańcy wioski od razu do nas przyszli, zaczęli sprzątać teren, usuwać gałęzie. Już na samym początku jeden z nich wszedł w rolę porządkowego. Ustalał, kto wchodzi do którego namiotu, ostrzegał, żeby się nie przepychać, nie przeszkadzać, nie zaglądać, uspokajał tych najbardziej zdenerwowanych. Zdecydowanie tutaj było bezpiecznej. I tak się też czuliśmy. W Haiti wojska ONZ cały czas pilnowały nas z bronią ostrą. W godzinach wieczornych nie było już możliwości przemieszczania się, mogliśmy przebywać tylko na terenie obozowiska, które znajdowało się na lotnisku. A tutaj byliśmy sami w nieznanym rejonie i nic się nie wydarzyło. Wręcz przeciwnie, spotykaliśmy się z wielką życzliwością, szacunkiem.
Z jakimi najczęściej obrażeniami trafiali do was poszkodowani?
Złamaniami, skręceniami, otarciami rąk, nóg, różnego rodzaju ranami na ciele.
A jakieś poważniejsze przypadki?
Kobiecie ze złamaną miednicą przez pięć dni nikt nie udzielił pomocy, była w ciężkim stanie.
Jak pan ocenia przygotowanie Nepalczyków do działań ratowniczych? Lekarze, ratownicy, lokalna infrastruktura, szpitale. Czy to funkcjonowało?
Najbliższy szpital mieścił się w odległości dwóch, trzech kilometrów od wioski i był częściowo zniszczony, ale funkcjonowały tam miejscowe służby medyczne. Tak więc osoby w stanie ciężkim, było ich siedem, przetransportowaliśmy do tego szpitala, bo bez RTG nie sposób było jednoznacznie stwierdzić, z jakim i jak rozległym urazem mamy do czynienia. Poza tym jako ratownicy mieliśmy chyba większą siłę przebicia. Przekazywaliśmy te osoby z wypełnioną w języku angielskim kartą, więc tamtejszy lekarz starał się od razu przyjąć je do szpitala.
Ilu osobom pomogliście?
Około siedemdziesięciu.
Czy jeśli chodzi o ratownictwo medyczne, wyposażenie grupy jest optymalne?
Myślę, że tak. Choć oczywiście gdyby środków medycznych było więcej, to moglibyśmy pomagać dłużej. Po dwóch dniach wyczerpały się nawet te podstawowe - bandaże, opatrunki, środki przeciwbólowe. Sporo ich zużyliśmy. Nie było sensu zostawać tam dłużej. Zaraz po nas przyjechali Turcy, ale oni byli bardziej nastawieni na akcję poszukiwawczą, nie mieli u siebie aż tylu ratowników medycznych czy paramedyków i prawdopodobnie dlatego nie kwapili się, by tej pomocy udzielać. Dojechała do nas też japońska grupa medyczna i ona kontynuowała udzielanie pomocy.
Współpracowaliście z Japończykami?
Nie, wtedy nie mieliśmy już właściwie żadnych środków medycznych. A namioty przekazaliśmy miejscowej szkole podstawowej. Tam za chwilę zaczynały się deszcze monsunowe, szkoła była popękana, dzieci nie mogły w niej przebywać. Ustaliliśmy z dyrektorką szkoły, że wykorzystają nasze namioty. Zostawiliśmy też resztkę bandaży, opatrunków.
Polscy strażacy nie mogą w swoich działaniach wykraczać poza kwalifikowaną pierwszą pomoc. Jak wobec tego radzicie sobie na misjach zagranicznych?
W naszej grupie było dwóch lekarzy, oni mieli swój sprzęt. Mieliśmy też dwie duże skrzynie ze środkami medycznymi.
Ale było 12 ratowników medycznych, którzy nie mogą wykorzystać swoich kompetencji. Po co w takim razie zabierać ich na misję? Nie ma pan wrażenia, że ich kwalifikacje się marnują?
To prawda, nasi chłopcy mają doświadczenie, jeżdżą w ambulansach, wiedzą doskonale, co w danej sytuacji robić. I kiedy jesteśmy na misji zagranicznej, trudno nam zasłaniać się przepisami, bo przecież mamy odpowiednie kwalifikacje, by pomagać w szerszym zakresie niż kpp. Jeśli konieczne jest wykonanie zastrzyku przeciwbólowego albo podanie kroplówki, nie sposób tego nie zrobić. Dwóch lekarzy nie jest w stanie w krótkim czasie obsłużyć wszystkich. Nasze wojsko ma takie uprawnienia, ratownicy medyczni są w nich faktycznie ratownikami medycznymi, wykonują swoją pracę w pełnym zakresie. W PSP nie jest to właściwie uregulowane.
Czym ta akcja różniła się od tej w Haiti, a w czym była podobna?
Zdecydowanie mniej było tu osób poszkodowanych. Organizacyjnie każda akcja jest inna. Tam mieliśmy do czynienia z innymi zawaliskami - kiedy runą stropy, fundamenty betonowe tworzą wolne przestrzenie i jeśli ktoś utknie w takim zawalisku, jest szansa, ze ratownicy do niego dotrą. W Nepalu domy w większości budowane są z cegły, po tej katastrofie powstało więc tylko jedno wielkie gruzowisko.
Nie odnaleźliście żywej osoby. Rozgoryczenie?
Na pewno, pojechaliśmy tam przecież po to, by kogoś znaleźć, uratować. Ale trudno. Pomogliśmy wielu poszkodowanym osobom. Niektóre dzięki nam przeżyją. To następne doświadczenie, które może być wykorzystane w Polsce.
Jakie są wnioski z działań w Nepalu? Co należałoby zmienić, usprawnić?
Wszyscy strażacy są przeszkoleni w zakresie kwalifikowanej pierwszej pomocy, poza tym mamy w swoich szeregach ratowników medycznych i lekarzy. To naprawdę duży potencjał. Myślę, że warto rozważyć utworzenie w grupie poszukiwawczej specjalnej mobilnej sekcji medycznej. Tak, by pomocy medycznej udzielać od razu, a nie dopiero wtedy, gdy działania wejdą w fazę humanitarną. Bo okazuje się, że to jedna z ważniejszych części akcji. No i należałoby w przypadku misji zagranicznych uregulować kwestię kompetencji strażaków z uprawnieniami ratownika medycznego. Na misji powinni mieć prawo robić wkłucia, podawać leki - wykraczać poza kwalifikowaną pierwszą pomoc. To naprawdę konieczne. Trudno jest powiedzieć osobie potrzebującej pomocy: „Przepraszamy, ale tego nie zrobimy, bo musimy działać zgodnie z prawem”. Co wtedy usłyszymy? „To po co żeście tu przyjechali?”…
rozmawiała Elżbieta Przyłuska
fot. archiwum Romana Krzywca