W świecie artyzmu
15 Grudnia 2022Początki zazwyczaj bywają trudne. Trzeba się zmierzyć ze sprawami codziennymi i otoczeniem, które lubi działać na przekór. Ale Aleksandra Radlak ma to już za sobą i najwyraźniej problematyczne okoliczności wzmocniły ją i pomogły ukształtować zdolną, twórczą duszę. Jest tłumaczką, pisarką, poetką… A naszym czytelnikom dała się poznać jako profesjonalistka, która nie boi się niczego, a już na pewno nie pożarnictwa.
rozmawiała Marta Giziewicz
W PP umieszczamy pod artykułami krótkie notki o autorach. Przeważnie są to osoby związane ze strażą, inżynierowie, studenci szkół pożarniczych lub ratownicy. A tu mamy profesjonalną pisarkę. Wielu czytelników zastanawia się, kim jest ta tajemnicza postać, która z finezją i dbałością o szczegóły opisuje przypadki głośnych pożarów. Kim zatem jest Aleksandra Radlak? Czym dokładnie zajmuje się zawodowo, jakie ma hobby?
Jestem tłumaczką, pisarką i pełnoetatową matką trójki dzieci. Zawodowo zajmuję się tłumaczeniem literatury, tekstów specjalistycznych, branżowych, naukowych i technicznych. Głównie z języka angielskiego oraz na język angielski, a czasem i z języka rosyjskiego. Wykonuję też redakcję i korektę tekstów anglojęzycznych. Pisanie to moja pasja - obok szeroko pojętnej filozofii, kultury ludowej oraz przebywania wśród zwierząt i przyrody. A piszę wszystko: od powieści i opowiadań z pogranicza fantastyki i science fiction, aż do poezji. Tę ostatnią lubię tworzyć najbardziej.
Jak się więc stało, że zaczęła Pani pisać do czasopisma o tematyce pożarowej? I jak się pani w tym odnajduje?
Tym, co zawsze przynosiło mi największą radość w pisaniu, było czerpanie z różnorakich dziedzin i źródeł, a także łączenie gatunków literackich. Pisząc swoją powieść „Cynobrowe pola”, nie raz musiałam sięgać do specjalistycznej literatury z różnych dyscyplin, aby uczynić elementy opowieści bardziej realistycznymi. To działa w obie strony - informacje z dziedzin inżynieryjnych, technicznych mogą służyć jako podpora fabuły, a jednocześnie sprawiają, że chcę dowiedzieć się więcej na dany temat. Współpracę z PP zaproponował mi st. bryg. Paweł Rochala, gdy pełnił funkcję redaktora naczelnego. Zbierał wtedy zespół autorów i potrzebny był ktoś, kto pisałby z polotem, a jednocześnie sprawnie analizował obcojęzyczne materiały. Wtedy odkryłam, że pisanie tekstów o tematyce pożarowej to dla mnie ciekawe wyzwanie. Uczy skrupulatności i pokory. Bo przecież tam, gdzie w grę wchodzi fizyczne bezpieczeństwo w obliczu niszczycielskiego żywiołu, nie ma miejsca na literackie fantazje, pomyłki czy widzimisię. I jeszcze coś.: w spolaryzowanym społeczeństwie, wśród wszechobecnych sporów o politykę czy kwestie społeczne, ogień pozostaje czymś, czego wszyscy obawiają się - a przynajmniej powinni się obawiać - dokładnie tak samo. I tak samo muszą się przed nim bronić. Pisanie o tych uniwersalnych zagrożeniach paradoksalnie daje chwilę wytchnienia od tych mniej uniwersalnych, a bardziej działających na emocje tematów.
Jak pani wspomina swoje początki z PP? Jak wypada PP na tle innych czasopism, z którymi pani współpracuje? Czym różni się ta współpraca, a co te redakcje łączy?
Pierwsze artykuły, które pisałam do PP, traktowały o pożarach samolotów, a konkretnie - paliw w samolotach. Pamiętam, że zostały dość dobrze odebrane, a niektórzy czytelnicy, którzy na co dzień zajmują się tematyką pożarów, uznali mnie za swoją koleżankę po fachu [śmiech]. Choć artykuły pisało mi się przyjemnie, z całą pewnością traktowałam to jak zobowiązujące wyzwanie. I wciąż tak je traktuję. Cieszę się, że wyszła nam z tego stała współpraca, bo taką zawsze cenię najbardziej - daje możliwości pisarskiego rozwoju. Podobnie sympatyczna współpraca łączyła mnie kiedyś z czasopismem „Koziańskie Wiadomości”, do którego pisałam felietony na różnorakie tematy: od bieżących problemów lokalnej społeczności przez ekologię po kulturę ludową. Wciąż za tym tęsknię! Cieszyło mnie też publikowanie opowiadań w „Nowej Fantastyce”, co w większym stopniu wiąże się z czysto artystyczną formą mojej działalności. Choć formy współpracy i tematyka są inne, to możliwość publikacji w czasopismach zawsze jest ekscytująca. Niesie energię i wartkość, zwłaszcza jeśli chodzi o miesięczniki, bo trzeba przecież uporać się z materiałem na czas, żeby nie opóźnić wydania całego numeru!
Doświadczenie pisarskie jest tu kluczowe, a na pewno bardzo pomocne. Czy ma pani sprawdzone sposoby na wenę, z których mogliby skorzystać inni nasi autorzy - obecni i przyszli, gdy dopada ich niemoc twórcza?
Ja uważam, że w pisaniu wena jest najmniej ważna. Liczy się dobre rzemiosło, rzetelność, a nade wszystko systematyczność i dyscyplina. Jeśli dopada mnie niemoc twórcza, po prostu zmuszam się do pisania. Choćbym miała napisać tylko dwa zdania, jest to lepsze niż nic i popycha pracę naprzód.
Pani powieści i opowiadania są bardzo dobrze oceniane przez czytelników - czemu wcale się nie dziwię. W swojej twórczości buduje pani fantastyczne opisy, które… po prostu płyną - ludzie tego fachu wiedzą, że świadczą one o skrupulatności, ale i ciężkiej pracy. Autorów często pyta się o to, jak wygląda ich praca nad tekstem, ile czasu zajmuje na przykład napisanie powieści. Czytelnicy PP z chęcią też się tego dowiedzą. Jak zatem organizuje sobie pani pracę nad tekstem i ile potrzeba czasu, by stworzyć tak misterną i kunsztowną narrację?
To zależy. Podczas gdy artykuły czy felietony pisze się na zadany temat, w zadanej objętości i w określonym terminie, książka czy opowiadanie to już zupełnie co innego. Często powstaje „w ciemno”, bez gwarancji na publikację, a czas na rozwój pomysłu jest nieograniczony - dopóki oczywiście tekst nie zostanie zaakceptowany przed wydawcę, bo później trzeba już gonić z pracami redakcyjnymi. Systematyczność w pisaniu i tutaj się liczy, bo w przeciwnym razie można stracić spójność fabuły i płynność tekstu, albo całkowicie porzucić pomysł. Ale łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Napisanie „Cynobrowych pól” zajęło mi osiem lat. Nic więc dziwnego, że wyszła taka cegła [śmiech]. A że pisanie przypadło na moją młodość - czas burzliwych życiowych zmian i rozwijania zainteresowań, to fabuła zmieniała się razem ze mną. Wpłynęło to chyba na charaktery postaci, które uzyskały pewną głębię: nowe motywacje, ukryte plany, zawiedzione marzenia, kompleksy. W mojej wyobraźni postaci prawdziwie ożyły, a dzięki temu zyskały własny głos. Historia ułożyła się sama. Wyszło dobrze, choć z dzisiejszej perspektywy wiem, że mądrzej jest pisać według z góry ustalonego planu - unika się wtedy miesięcy, a może i lat pracy nad zgraniem elementów fabuły w całość. Tak było z moim opowiadaniem „Nowy świt”, które pierwotnie napisałam w całości wierszem, jako dramat przeznaczony na scenę, z równo podzielonymi aktami, a dalej - strofami i wersami. Później przerobiłam go na prozę i wyszło idealnie wyważone opowiadanie. Ale ten proces też zajął dobrych parę lat! Nawet pojedyncze wiersze rzadko zdarza mi się pisać spontanicznie. Są wynikiem starannego planowania, dobierania wyobrażeń, słów i dźwięków w poszczególnych wersach. Nie wierzę w mit pisarza czy poety, który z rozwianym włosem i spoconym czołem siada do biurka, żeby w amoku twórczych objawień napisać dzieło swojego życia.
Pomysły przychodzą często w najmniej oczekiwanych momentach, a praca twórcza wymaga restrykcyjnych zasad, na przykład totalnej ciszy, żadnych „rozpraszaczy”. Lepiej pracuje się pani w ciszy czy muzyka i zgiełk codzienności jednak pomagają?
Zgiełk nie pomaga, ale pogodziłam się z tym, że jest nieunikniony. Swoje pierwsze pisarskie kroki stawiałam, pracując jako barmanka w gwarnej spelunce w podziemiach edynburskiego starego miasta - pisałam tam ukradkiem, niemal na kolanie. Nawiasem mówiąc, jestem pewna, że koledzy specjaliści mieliby wiele do powiedzenia na temat przepisów bezpieczeństwa w owej placówce, a pracownicy Sanepidu osiwieliby ze zgrozy. Trzymając się jednak kwestii związanych z moją twórczością - czasem muzyka była tak głośna, że butelki szkockiej spadały z półek od samych wibracji. Czasem z kolei latały mi przed nosem szklanki klientów, którzy o coś się pokłócili i postanowili załatwić spór w jak najprostszy sposób. W końcu doszłam do takiej umiejętności w osiąganiu skupienia, że cała kolejka do baru w sobotnią noc musiała poczekać, aż skończę pisać paragraf, bo wiedziałam, że kiedy wstanę od swojej kartki (wtedy pisałam jeszcze odręcznie!), to mogę stracić myśl i zawalić cały esej. Potem nauczyłam się na szybko zapisywać swoje myśli i pomysły. Mam kilka takich zeszytów. Gdy najdzie mnie tzw. wena, sięgam po myśl albo pomysł, a gdy mam chwilę spokoju, staram się skrupulatnie je rozwijać. A jednak trójka dzieci potrafi rozpraszać bardziej niż tłum imprezowiczów przy barze! I nie mam nic przeciwko temu.
Jak pani widzi swoją najbliższą przyszłość? Czy zostały jeszcze jakieś plany do realizacji - może kolejne publikacje? Spełnianie marzeń i wyzwań zawodowych?
Moje plany w dużej mierze oscylują wokół spraw rodzinnych - a praca pomaga w realizacji tych planów, mam więc nadzieję rozwijać się zawodowo jako tłumaczka. Poza tym napisałam kolejną powieść i chciałabym ją wydać, ale od zdecydowanie zbyt dawna nie mam czasu, aby porządnie przejrzeć tekst przed wysłaniem go do wydawcy.
Czego na ten moment mogłabym pani życzyć?
Proszę życzyć mi nieco więcej czasu i determinacji, jeśli chodzi o twórczą stronę mojej pracy - biorąc pod uwagę panujące obecnie ciężkie realia wydawnicze, na pewno mi się to przyda!
Marta Giziewicz jest redaktorką i dziennikarką, autorką powieści, pracuje w "Przeglądzie Pożarniczym" od 2020 r.