Spotkania ze śmiercią
2 Lipca 2015O działaniach ratowniczych po trzęsieniu ziemi w Nepalu i wnioskach z nich płynących dla polskiej grupy HUSAR opowiada bryg. Wiesław Drosio.
Jakie były pana odczucia po dotarciu do stolicy Nepalu, Katmandu?
Kiedy wyjeżdżaliśmy z lotniska i mijaliśmy terminal cywilny, uderzył mnie widok tysięcy koczujących ludzi. To byli przyjezdni, którzy chcieli wydostać się z kraju dotkniętego katastrofą. Pojawiła się myśl: oni wyjeżdżają, my przyjeżdżamy… Drugim silnymbodźcem był wjazd do miasta i obraz Nepalczyków mieszkających na ulicy, w prowizorycznych namiotach z folii, w których toczyło się życie: kobiety gotowały, wokół biegały dzieci. Ludzie albo mieli zniszczone domy, albo nie chcieli do nich wracać w obawie przed wstrząsami wtórnymi.
Trzęsieni ziemi na szczęście nie zamieniło stolicy Nepalu w całkowite gruzowisko.
W samym mieście zawaliło się najwyżej 15% budynków, część była uszkodzona. Epicentrum wstrząsów miało miejsce 100 km od stolicy, więc w porównaniu do innych rejonów kraju czy do Haiti, gdzie runęło 80% budynków, straty w Katmandu były niewielkie. Większość domów ma nie więcej niż trzy, cztery piętra. Na obrzeżach miasta widzieliśmy przewagę budynków jednorodzinnych, stawianych z cegieł z rozbiórki, na podmokłych terenach. To nie sprzyjało ich stabilności. Widać było brak nadzoru budowlanego.
Transport do Katmandu przebiegł szybko i sprawnie. Czy podobnie było w mieście - od razu przystąpiliście do działań? W miejscu katastrofy często panuje chaos, dezorganizacja.
W Nepalu tak nie było. Od razu po przylocie zaczęliśmy budować obóz, a wieczorem grupa Alfa, którą dowodziłem, wyjechała już do pierwszych działań. Nadzór nad akcją ratowniczą sprawowali wojskowi, bez ich zgody nie mogliśmy się poruszać. Oni też zlecali nam zadania, zapewniali transport. W pierwszych dniach pracowaliśmy non stop. Później wojsko nie pozwalało nam prowadzić działań po 23.00, twierdząc, że nie są w stanie zapewnić o tej porze ochrony. Przez pierwsze dwa dni przeszukiwaliśmy jeden z dystryktów Katmandu, gdzie przeważała zabudowa jednorodzinna, najwyższe budynki miały dwa piętra. Później przenieśliśmy się do centrum miasta i przeszukiwaliśmy hotel i biurowiec, a koledzy z Gdańska - hostel. Przejścia między domami w centrum miasta były niewielkie, rzędu 5-6 metrów. Podczas trzęsienia ziemi budynki te nie zawaliły się całkowicie, lecz oparły o siebie. Było trudniej w nich pracować, bo podczas wtórnych trzęsień budowle się osuwały, były bardzo niestabilne, a więc niebezpieczne.
Taka sytuacja wiąże się z dużym zagrożeniem, stresem dla ratowników. Jak się przygotowywaliście do wejścia w strefę ratowniczą?
Oceną stabilności konstrukcji zajmuje się oficer bezpieczeństwa. To on decyduje, czy można wejść do budynku, monitoruje też cały czas obiekt, w którym pracują ratownicy. Jeśli budynek zaczyna się przesuwać - a może to stwierdzić, używając teodolitu, czyli urządzenia do pomiaru kątów poziomych oraz kątów pionowych - zarządza natychmiastową ewakuację ratowników. W naszej grupie zdarzyło się raz. Wstrząsy wtórne były bardzo słabo wyczuwalne, inaczej niż na Haiti - tam dochodziły do 6 stopni w skali Richtera. Jeśli oficer bezpieczeństwa stwierdził, że budynek jest bezpieczny, jako pierwszy wchodził ratownik z psem. Jeśli psy nie oznaczyły miejsca przebywania żywej osoby, prowadziliśmy rozpoznanie wśród miejscowej ludności - oni wiedzieli, w którym mniej więcej miejscu mogła przebywać bliska im osoba. W ten sposób dotarliśmy do kilku ludzi, niestety już nieżyjących. Był to ośmioletni chłopiec, kobieta i jej córka. Wydobywaliśmy zmarłych na prośbę rodziny, jeśli w tym czasie nie mieliśmy innych budynków do przeszukania. Dla nich było to bardzo ważne - odzyskali ciała bliskich, mogli przystąpić do pogrzebu.
To było spotkanie z ludźmi, którzy utracili w jednej chwili najbliższe osoby i dorobek życia, przeżywającymi silne emocje. Jak odbierali waszą obecność - pomoc, a czasami złą wiadomość, że już nic nie możecie zrobić?
Byli do nas bardzo przyjaźnie nastawieni, dziękowali za przyjazd i pomoc. Chętnie angażowali się w pomoc w odgruzowywaniu, jeśli o nią poprosiliśmy. Nie przeszkadzali, respektowali zasady. Nie byli nachalni w prośbach o pomoc czy żywność, co na Haiti zdarzało się często.
Czy nadarzyła się okazja do współpracy z miejscowymi służbami ratowniczymi lub z innymi grupami?
Miejscowym ratownictwem po trzęsieniu ziemi zajmowali się wojskowi, podobnie jak koordynacją pomocy oraz ochroną przyjezdnych ratowników. Widać, że są przygotowywani do działania w razie takich katastrof budowlanych, przeszukiwali niektóre budynki. Nasz kontakt z nimi sprowadzał się jednak głównie do organizacji transportu i przyjmowania zleconych przez nich zadań. Do Nepalu zjechało 60 grup ratowniczych. Jeden z budynków przeszukiwaliśmy wspólnie z certyfikowaną grupą z Chin. Nie było to jednak współdziałanie, nasza grupa jest autonomiczna, zresztą większość grup pracowała samodzielnie. Jeśli mieliśmy kontakt, to tylko ze względu na rozmiar budynku - żeby szybciej go przeszukać, działania poszukiwawcze prowadziło kilka grup naraz. Pomagaliśmy tylko grupie NGO z Izraela, która nie miała sprzętu burzącego.
Jak pamiętam, w Haiti ratowników zaskoczył fakt, że psy były w stanie pracować znacznie krócej niż w kraju. Czy w Nepalu wyglądało to podobnie?
Nie było takiego upału, temperatura sięgała 25-27 °C. To nie są męczące warunki, a i sam obszar przeszukiwania nie wymagał angażowania psów dłużej niż 20-30 minut. Na podobnych warunkach psy pracują w kraju. Nie mieliśmy problemów.
Z ratownikami poleciało sporo specjalistycznego sprzętu. Co sprawdziłosię najlepiej?
Zabraliśmy sprzęt lokalizacyjny, czyli geofony, kamery wziernikowe, a także sprzęt burzący, sprzęt do stabilizacji konstrukcji i sprzęt logistyczny do budowy bazy operacji. Przydały się kamery wziernikowe do zlokalizowania ciał pod gruzami, dzięki nim mogliśmy wybrać najodpowiedniejszy dostęp do poszkodowanych. Pomocny był sprzęt burzący i oczywiście baza operacji. Sądzę jednak, że sprzętu zabraliśmy za dużo, sporo zostawało w obozowisku.
Po pięciu dniach skończyło się poszukiwanie osób żywych, jednak wasza misja trwała znacznie dłużej.
Wojskowi już trzeciego dnia naciskali, aby zakończyć poszukiwania i przystąpić do wydobywania ciał spod gruzów. Przekonaliśmy ich, że warto przedłużyć poszukiwania, że wciąż jest szansa na przeżycie i czas na ratowanie. Po pięciu dniach przychyliliśmy się do prośby o wydobywanie zmarłych.
To nie jest praktykowane. Lecicie na misję, żeby ratować. Jak strażacy przyjęli taką decyzję?
Wspomniałem już, że jeśli tylko czas pozwalał, wydobywaliśmy ciała wcześniej. To był ważny aspekt tej misji, istotny dla miejscowej ludności - a przecież pojechaliśmy im pomagać. Zresztą nasze wsparcie wykraczało znacznie poza ramy akcji ratowniczej. Po zakończeniu działań poszukiwawczych 12-osobowy zespół pojechał pod chińską granicę i udzielał pomocy medycznej w miejscu, do którego jeszcze nikt z nią nie dotarł. Wioski najbliższe epicentrum zostały bowiem doszczętnie zniszczone. Raz, że wstrząsy były silniejsze, dwa, że tam dominowała w budownictwie inna technologia, wykorzystująca glinę. Po zawaleniu się takiego budynku powstawał kopiec, bez żadnej niszy, która zapewniałaby dostęp tlenu. To były groby dla zasypanych tam ludzi. Pamiętam ponadsiedmiusetletnią świątynię - zawalona, utworzyła kopiec z cegieł i glinianego spoiwa. Część naszych strażaków, znających się na budownictwie, oceniała stabilność konstrukcji, decydując, czy budynki nadają się do zamieszkania. Z prośbą o taką pomoc zwrócili się do nas m.in. nasi rodacy - kobieta, która pomagała w prowadzeniu sierocińca i mężczyzna, który założył tam rodzinę.
Które chwile akcji były najtrudniejsze?
Kontakt z ludźmi, którzy stracili rodziny, np. z dziewczynką, która wskazywała nam miejsce zasypania matki. To są spotkania ze śmiercią, zetknięcie z osobą, która za wszelką cenę chce dotrzeć do swojej rodziny, żeby godnie się z nią pożegnać. Trudno coś powiedzieć, pocieszyć.
A w aspekcie pozaludzkim, warsztatowym coś pana zaskoczyło?
Każdy dowódca grupy widzi, jakie elementy należy szkolić u swoich ratowników na bieżąco. Na misji nie ma czasu na błędy, tam jadą ludzie bardzo dobrze przygotowani. Mamy wiele ćwiczeń, które symulują podobne sytuacje, z jaką spotykaliśmy się na misji. Nie jest to jednak nigdy tak realistyczne, bo na misji, na gruzowisku oglądamy zwłoki i czujemy ich zapach, widzimy błąkające się dzieci, sieroty. Dla kolegów, którzy mają mniejszy staż ratowniczy, to mogą być trudne doświadczenia.
Każdy taki wyjazd prowokuje do pytań, refleksji: co nie wyszło, co można było zrobić lepiej, co warto zmienić…
Myślę, że przed wyjazdem trzeba lepiej poznać specyfikę architektury w kraju, do którego zmierzamy i dokładniej przeanalizować, który sprzęt będzie najodpowiedniejszy. Warto podkreślić, że mieliśmy bardzo sprawny transport na miejscu, ale zawsze powinniśmy być gotowi na to, że miejscowe służby nie będą nam w stanie przygotować samochodów, więc trzeba rezerwować środki na wynajem transportu prywatnego, żeby niepotrzebnie nie tracić czasu. Myślę, że warto rozszerzyć komponent medyczny. Kiedy kończy się czas poszukiwań, nasi ratownicy medyczni mogą udzielać pomocy medycznej, a potrzeby w tej sferze są zazwyczaj duże. Warto zdublować sprzęt ratowniczy, do Nepalu zabraliśmy połowę sprzętu warszawskiej grupy. To siłą rzeczy osłabiło gotowość w mieście. Ta sytuacja niebawem się zmieni, gdyż jesteśmy w trakcie organizowania przetargu na zakup kontenera dla HUSAR Polska ze sprzętem poszukiwawczo-ratowniczym i logistycznym. Na pewno sprawdziła się organizacja grupy, to, że są w niej wyspecjalizowane zespoły. W takim składzie jesteśmy w stanie pracować całą dobę.
Po Haiti zmieniło się umundurowanie grupy. Teraz było wygodniej?
Po misji w Haiti zebraliśmy się, omówiliśmy, czego nam brakowało, co przeszkadzało. I powstały nowe ubrania. Chodziło o to, żeby były jednakowe dla całej grupy, ergonomiczne, bezpieczne. Mamy też nowe hełmy i obuwie. Ustaliliśmy liczbę kieszeni w kombinezonie, uchwyt na radiostację, zaczep na rękaw, żeby się nie skaleczyć. To drobnostki, które ułatwiają pracę ratownikom. Jesteśmy przygotowani na różną pogodę - mamy polary i krótkie spodnie. Pojawiły się też udogodnienia logistyczne. Mamy tzw. brudny namiot, gdzie można się przebrać i wykąpać po akcji, a przechodząc do drugiego namiotu, ubrać w czyste rzeczy. W brudnym namiocie są też nagrzewnice umożliwiające wysuszenie kombinezonów. Wyjazdy procentują nowymi doświadczeniami, poziom grupy z roku na rok jest coraz wyższy. Każdy z ratowników ma indywidualny namiot, może lepiej wypocząć przed kolejną pracą niż w namiocie kilkuosobowym. To komfort i wyższy standard.
Polskiej grupie nie udało się nikogo uratować. Trudno nie postawić pytania: czy warto wyjeżdżać?
Znaleziono 18 osób żywych, 12 z nich w pierwszym dniu. Sześć osób wydobyły grupy ratownicze i to w większości Chińczycy, którzy byli pierwsi na miejscu. Ale czy to oznacza, że nasz wyjazd nie miał sensu? Nie zgodzę się z taką tezą. Nikt nie jest w stanie zorganizować nam w kraju ćwiczeń, które choć w części oddałyby realizm sytuacji, działań na miejscu prawdziwej katastrofy -kiedy doświadczamy stresu, bo musimy się szybko ewakuować z budynku grożącego zawaleniem. Zdobyte tam na miejscu umiejętności procentują w kraju. Człowiek widzi, czy się sprawdził, czy się nadaje, czy nie.
A pan czego dowiedział się o sobie jako ratowniku?
Trudno oceniać samego siebie. Trzeba by spytać kolegów. Jako dowódca zadaję sobie zazwyczaj pytanie, czy dobrze dobrałem ludzi do zadań, czy może należało ich inaczej zagospodarować. I nie chodzi o to, że grupę tworzą ratownicy, którzy na co dzień ze sobą nie współpracują. Nie jest to przeszkodą przy tylu wspólnych ćwiczeniach modułu międzynarodowego. Znamy się, mamy podobne umiejętności i wyposażenie. Myślę więc bardziej o zagospodarowaniu potencjału danego ratownika, jego umiejętności. Dziennikarze często pytają mnie, czy się boję. Na miejscu działań jest taka dynamika, że nie zastanawiam się, czy coś mi spadnie na głowę. Myślę, jak dotrzeć do ludzi, czy psy sprawdziły teren, czy coś jeszcze trzeba zrobić. Gdybym myślał, że coś się stanie, skończyłoby się dowodzenie i działanie. Ale może to kwestia długoletniego doświadczenia, w końcu zbliżam się do emerytury. Zawszę mówię ratownikom, że wszystkie sprawy w kraju należy pozamykać przed wyjazdem, a szczególnie te związane z rodziną. Ratownik mający jakiekolwiek problemy powinien zostać w kraju. Na misji musi skupić się na działaniach. Myślenie o swoich problemach nie wróży niczego dobrego.
Rozmawiała Anna Łańduch
Fot. Rafał Podlasiński