Pasja nauczania od lat
20 Maja 2022Dr inż. Sylwester Kieliszek - człowiek instytucja, nazwisko znane doskonale wszystkim absolwentom Szkoły Głównej Służby Pożarniczej. Wieloletni szef Katedry Techniki Pożarniczej, wykładowca takich przedmiotów, jak hydromechanika, przeciwpożarowe zaopatrzenie w wodę, sprzęt ratowniczo-gaśniczy. Jak w ciągu kolejnych lat jego pracy zmieniała się uczelnia, studenci, system nauczania? Jak postrzega swoją dziedzinę, dydaktykę, współczesnych studentów? Te i inne wątki pojawiają się w rozmowie z wykładowcą SGSP.
Był 1974 r., ukończył pan Wydział Mechaniczny Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej, specjalność: silniki lotnicze. Jak to się stało, że trafił pan do Wyższej Oficerskiej Szkoły Pożarniczej?
Można powiedzieć, że zaczynałem pracę razem z WOSP, tak naprawdę nie miałem zajęć tylko z dwoma pierwszymi rocznikami tej uczelni. Trafiłem tam w pewnym sensie przypadkowo. Przyszedł czas na podjęcie decyzji, co dalej po ukończeniu studiów. Pracę można było znaleźć bez problemu poza Warszawą, w mieście również, ale tylko w niektórych instytucjach. Kłopot był w tym, że mieszkałem na Bielanach, więc musiałbym jechać do pracy przez całe miasto, a to przy ówczesnej komunikacji oznaczało dodatkowe trzy, cztery godziny dziennie w środkach transportu miejskiego.
Szukałem więc innych możliwości. Przeszukiwałem fiszki z propozycjami zatrudnienia dostępne na mojej uczelni i natrafiłem na informację, że w WOSP poszukiwana jest osoba z wyższym wykształceniem na stanowisko asystenta. To mnie zainteresowało. Początkowo planowałem zajmować się tematyką fizykochemii spalania, bo te zagadnienia były omawiane na moim wydziale na wysokim poziomie. Jednak ostatecznie lepiej porozumiałem się z ówczesnym szefem Katedry Techniki Pożarniczej i trafiłem właśnie tam, a dokładniej do Zakładu Hydromechaniki. Z czasem zostałem funkcjonariuszem, ukończyłem kurs oficerski, po latach przeszedłem na emeryturę mundurową, ale nadal jestem pracownikiem cywilnym uczelni.
Jak wyglądała WOSP, kiedy zaczynał pan pracę? Jak wspomina pan pierwsze kroki w zawodzie?
Dydaktyka jest zawsze ciekawym wyzwaniem. W początkowym okresie funkcjonowania uczelni stanowiła jej podstawową działalność. Pracowników naukowych było bardzo mało, profesorów można było policzyć na palcach jednej ręki, dopiero potem wszystko to zaczęło się zmieniać - po strajku, po reformach systemowych w państwie. To zupełnie inna sytuacja. Kiedy zaczynałem pracę, pracownicy z tytułem doktora byli naprawdę nieliczni, dziś jest ich wielu.
W początkach istnienia WOSP pracownicy cywilni zrobili bardzo dużo dla rozwoju uczelni i straży pożarnej, to myśmy stanowili ten trzon kadry. Poza tym otrzymaliśmy możliwość ukończenia kursu oficerskiego, żeby mocniej zakotwiczyć się w zawodzie i w WOSP.
Jeśli chodzi o atmosferę, szkoła stanowiła wówczas swego rodzaju rodzinę, w której oczywiście zdarzały się trudniejsze sytuacje, ale zawsze była to rodzina. Komendantem był przez pewien czas, do czasu strajku, płk Smolarkiewicz, on zawsze do naszych studentów mówił „synku”. Do wszystkich odnosił się przyjaźnie.
Jak postrzega pan przedmioty, które wykładał pan w ciągu tych wielu lat? Co jest w nich ciekawego, co jest wyzwaniem, szczególną trudnością dla studenta?
Przedmioty, które wykładam, powinny dać studentowi narzędzia do rozwiązywania problemów. Nikt raczej nie będzie się specjalizował w mechanice płynów, skupi się na niej tylko w takim zakresie, w jakim mu będzie potrzebna w działalności zawodowej.
Mechanika płynów i przeciwpożarowe zaopatrzenie w wodę są niezbędne, jeśli będziemy prowadzić działania ratowniczo-gaśnicze, a wiedza ta jest potrzebna osobie, która będzie dokonywała odbiorów np. instalacji, sieci wodociągowych czy instalacji gaśniczych.
Pana kariera zawodowa to również imponująco długi staż na stanowisku kierownika Katedry Techniki Pożarniczej SGSP. Jak pan wspomina ten czas, co udało się na przestrzeni tych lat osiągnąć?
Zgadza się, po doktoracie zostałem szefem katedry i byłem na tym stanowisku ponad 20 lat. Przeszedłem na emeryturę, ale szefem katedry pozostałem, tylko na etacie cywilnym.
Cieszę się, że w pewnym momencie pojawiły się środki finansowe i zmodernizowaliśmy laboratorium hydromechaniki, bo pochodziło jeszcze z lat 70., wymagało wprowadzenia zmian. Ta modernizacja trwa do dzisiaj i zależy od dalszego napływu środków finansowych. Jeśli zaś chodzi o samo laboratorium, to jest pewien kłopot - lokalizacja. Ta, którą mamy obecnie, ogranicza skalę urządzeń.
Na czym polega trudność? I jak sobie z nią poradziła uczelnia?
Kiedy zaczynałem pracę, odbywało się polowe laboratorium wodne. Wyjeżdżaliśmy ze sprzętem nad Wisłę, później do Zamczyska i tam były prowadzone pomiary rzeczywistych parametrów sprzętu, armatury, prądownic, zasięgu rzutów, wysysaczy, zasysaczy itd. Ćwiczenia trwały dwa tygodnie. Ale to rozwiązanie umarło śmiercią naturalną. W pewnym momencie z laboratorium polowego zrezygnowano.
Jednak laboratorium jest dużym osiągnięciem. Powstało dzięki pozyskanym z zewnątrz funduszom, komendant-rektor prof. dr hab. Jerzy Wolanin przetarł tę ścieżkę. Pokazał, że można rozwijać się dzięki wsparciu finansowemu spoza uczelni i skorzystaliśmy z tego.
Czym zajmuje się pan teraz na uczelni?
Jestem na etacie starszego wykładowcy, zajmuję się w zasadzie tylko i wyłącznie działalnością dydaktyczną - prowadzeniem zajęć, opieką nad pracami dyplomowymi. Dyplomantów zawsze miałem wielu, po tylu latach są to już setki.
Czuwanie nad tworzeniem prac dyplomowych jest dla pana ważne? Co szczególnie ceni pan w tego rodzaju aktywności dydaktycznej?
Wiele osób wiąże mnie z hydromechaniką i z przeciwpożarowym zaopatrzeniem w wodę. Rzeczywiście, te przedmioty prowadziłem, natomiast najbardziej interesuje mnie bezpieczeństwo procesów technologicznych - pod moim kierunkiem powstają prace dyplomowe dotyczące tego zagadnienia. Zdobyłem w zwykłym trybie, tzn. na drodze egzaminu, uprawnienia rzeczoznawcy i sam wykonuję dużo prac w zakresie prewencji, analiz zagrożenia wybuchem.
Z jakich względów zdecydował się pan na zdobycie nowych kwalifikacji?
Często prowadziłem dyskusje z kolegami, którzy zdobyli wyższe wykształcenie w SGSP, byli „strażakami z krwi i kości”. Rozmowa okazywała się trudna, bo często padał argument: nie znasz się na pożarnictwie. Kiedy uzyskałem uprawnienia, stał się nieaktualny, bo rzeczoznawców w SGSP można było policzyć na palcach jednej ręki. Teraz jest ich więcej, ale wtedy to grono liczyło naprawdę niewiele osób. Powiem szczerze, uprawnienia rzeczoznawcy były mi potrzebne ze względów ambicjonalnych, w pewnym okresie korzystałem z nich bardzo rzadko, teraz czynię to częściej.
Nowe umiejętności pomagają panu czuwać nad powstawaniem prac dyplomowych z zakresu bezpieczeństwa procesów technologicznych. Na czym polega zagadnienie, które pana interesuje?
W procesie technologicznym jest wiele elementów, które wymagają wiedzy inżynierskiej, wykazania się doświadczeniem i umiejętnościami. Analiza tego procesu pod kątem możliwych zagrożeń zawiera bardzo często element poznawczy. Najwięcej może dać współpraca z technologiem, on ma kluczowe informacje. Jeżeli jest skłonny ich udzielić, orientuje się, gdzie są zagrożenia i problemy, to wtedy nasza praca przynosi największe efekty. Trudno jest działać, jeśli inwestor, chcąc zaoszczędzić, nie skłania się ku wprowadzeniu koniecznych zmian. Wówczas może być trudno uzyskać bezpośrednio potrzebne informacje.
Rozumiem, że natrafia pan w gronie dyplomantów na pasjonatów tego zagadnienia?
Wśród dyplomantów czy ogólnie studentów są tacy, którzy chcą po prostu skończyć szkołę, ale również wielu takich, którzy wybierają temat pracy, widząc w nim swoją przyszłość. Chcą rozwijać wiedzę i wyspecjalizować się w określonej dziedzinie, by móc później stać się w pełni profesjonalistami. Oczywiście wymaga to przede wszystkim dużo pracy, która początkowo nie przynosi natychmiastowych efektów. Kiedy jednak opanuje się pewne zagadnienia, wówczas mierzenie się z wyzwaniami zawodowymi przychodzi dużo łatwiej.
Pozostając przy temacie studentów i podchorążych - w ciągu kolejnych lat poznał ich pan niezliczone rzesze. Jacy byli, jak się zmieniali?
Pierwsze roczniki były dobrze przygotowane do studiów, potem pojawił się pewien kryzys. Wręcz sami szukaliśmy kandydatów. Część z nich nie potrafiła przebrnąć przez egzamin, więc wymyślono nową formułę: wysyłano ich do ochotniczych hufców pracy, oni wykonywali tam prace fizyczne i jednocześnie byli doszkalani z przedmiotów bazowych do dalszego kształcenia w SGSP, czyli matematyki, fizyki, chemii i języka obcego. Dużą zmianę na lepsze zapoczątkował… pożar w Kuźni Raciborskiej.
W jaki sposób to zdarzenie wpłynęło na poziom kandydatów w SGSP?
Premier Hanna Suchocka i minister Andrzej Milczanowski mieli okazję zobaczyć podczas akcji ciężką pracę strażaków. Zrobiło to na nich duże wrażenie i minister obiecał, że będzie się starał doprowadzić do wyrównania pensji strażaków z pensją policjantów. I rzeczywiście wykonał pierwszy krok - strażacy otrzymali wtedy znaczącą podwyżkę.
Nie wiem oczywiście, czy na pewno to ten ruch spowodował zmianę, ale fakt jest faktem: potem na studia mundurowe mieliśmy dziewięciu kandydatów na jedno miejsce, mogliśmy wybierać. W zasadzie taką sytuację mamy do dziś, choć kandydatów jest trochę mniej. Być może to kwestia konkurencji na rynku zatrudnienia - młodzi ludzie mają wiele atrakcyjnych opcji zawodowych.
Jak pan postrzega obecnych studentów SGSP? Czy z pana doświadczenia wynika, że możemy być spokojni o przyszłość ochrony przeciwpożarowej w Polsce?
Obecnie studenci są bardzo różni. Wielu chce się rozwijać, mają wizję swojej przyszłości w ochronie przeciwpożarowej, inni wymagają pokierowania, jeszcze inni chcą tylko skończyć studia. Nauczyłem się jednak nie oceniać studenta po wynikach z moich przedmiotów. Akurat te mogły go nie interesować, a poza tym każdy ma prawo do rozwoju. W którymś momencie student może przejść dużą przemianę i nawet prześcignąć swojego nauczyciela. To naturalna kolej rzeczy.
Miałem zresztą przypadek studenta, który kilka razy próbował zdobyć u mnie zaliczenie, wciąż popełniając błędy. Spotkałem go przypadkiem kilka lat po studiach - okazało się, że został świetnym specjalistą w swojej dziedzinie, piastującym wysokie stanowisko.
Najważniejsze, by każdy odnalazł swoją drogę. A w tym pomaga odpowiedni program nauczania i sposób pozyskiwania wiedzy. Miał pan okazję w ciągu 48 lat pracy doświadczyć jako wykładowca wielu rozwiązań edukacyjnych i zaobserwować, jak wpływały na studentów. Jakie wnioski się panu nasuwają?
Nie da się ukryć, że cały czas idziemy do przodu, natomiast trudne są dla mnie ciągłe reformy systemu nauczania. System jest w ciągłej przebudowie - jeszcze nie zdążyliśmy się przekonać, czy niedawno wprowadzone zmiany spełniają swoje zadanie, a już wprowadzamy kolejne. Należałoby poczekać i ocenić, jakie dają efekty.
Jeśli chodzi o dydaktykę, na pewno zaszły też zmiany programowe, szkoła ma więcej wydziałów, rozszerzyła swoją ofertę, jeśli chodzi o kształcenie. Co do życia naukowego, to ważne, by projekty i prace przynosiły konkretne efekty - by nastąpiło wdrożenie innowacji i możliwość czerpania z niej korzyści, niekoniecznie materialnych.
Gdyby mógł pan zmienić w systemie nauczania jakieś konkretne elementy, co by to było? Czy określone rozwiązania, z którymi się pan zetknął, wzbudzają w panu sprzeciw lub uznanie?
Jestem starej daty i moim zdaniem liczba godzin dydaktycznych jest niepotrzebnie ograniczana. Kiedy sam studiowałem, miałem około 40 godzin zajęć w tygodniu - oczywiście na pierwszych latach, bo na ostatnich mniej. Były również zajęcia w soboty. Obecnie dzienni studenci mają dużo wolnego czasu. Nie sądzę, by spędzali go na samodzielnym studiowaniu zagadnienia, raczej pracują. Oczywiście część z nich musi to robić, żeby się utrzymać, ale nie wszyscy. Sądzę, że zmniejszenie liczby godzin dydaktycznych odbija się na wiedzy i umiejętnościach studentów.
Zwróciłem też uwagę, że w czasie pandemii nie dość, że kontakt wykładowcy ze studentami był utrudniony, to jeszcze stracili oni styczność z podstawowymi źródłami wiedzy, bibliotekami, również ze środowiskiem szkolnym. Oczywiście, pozostaje jeszcze internet, ale informacje, które oferuje, trzeba cedzić przez sito, bo w większości są to wiadomości nieautoryzowane. Mogą okazać się przydatne, ale trzeba patrzeć na nie z dystansem, umieć ocenić ich wiarygodność.
Czy przychodzą panu do głowy zabawne sytuacje z tych wielu lat, mnóstwa godzin dydaktycznych? Może anegdoty, które utkwiły w pamięci?
Zdarzają się zabawne sytuacje, choć czasem dopiero po czasie można spojrzeć na nie z przymrużeniem oka. Tak bywa ze ściąganiem. Często domyślałem się, że student korzysta z niedozwolonych „pomocy naukowych”, nie wiedziałem tylko, w jaki sposób. Obserwując taką osobę, orientowałem się, że coś jest nie tak. W końcu udawało mi się odkryć jej metodę. Jedną z nich było sprytne ukrywanie ściągawek w elementach ubioru. Studenci na zajęciach mieli na sobie mundury polowe i jak się później okazało, pasy wyklejone od środka ściągawkami. Młody człowiek wciągał brzuch, luzował pas, patrzył w dół. Zerkał pod ławkę, co wzbudzało moje podejrzenie, ale kiedy się zbliżałem, wypinał brzuch i nic nie było widać.
Ale były i takie osoby, które programowo nie ściągały. Jedna ze studentek rozwiązała zadanie i napisała pod nim: „Dziękuję bardzo, na dzisiaj to wszystko”. Okazało się, że z założenia nie stosowała żadnego „wspomagania”, jeśli nie była w stanie nic więcej napisać, kończyła egzamin.
I jeszcze ostatnie pytanie: jest pan pasjonatem nauczania, ale czy poza uczelnią ma pan zainteresowania, które angażują pana równie mocno?
Lubię tę pracę. Mówiąc wprost - nie wyobrażam sobie definitywnej emerytury. Mam różne zainteresowania, zajęcia poza pracą: wędrówki po polskich górach, kibicowanie naszym zdolnym tenisistom, koncerty, a jednak na razie całkowita rezygnacja z uczelnianego życia jest dla mnie trudna do wyobrażenia.
Anna Sobótka jest dziennikarką i sekretarzem redakcji "Przeglądu Pożarniczego", pracuje w redakcji od 2018r.