Cena strachu (1953)
10 Listopada 2021Czasami człowiek sam zagoni się w sytuację bez wyjścia. Do jej rozwiązania potrzeba niewiele – garść pieniędzy, mających wówczas wartość pełnej walizki. I zaryzykowanie istnieniem.
W takiej sytuacji znaleźli się bohaterowie tytułowego filmu. Życie – wegetacja. Perspektyw życiowych żadnych. Nawet złudzenia były już za nimi. Mieli wolność dokonania wyborów życiowych, tylko żadnej realnej możliwości. Aż wreszcie pojawiła się szansa, by przełamać beznadzieję. Trzeba było jednak przy tym przełamać jeszcze jedno – strach. A więc chce się żyć, skoro jest strach o życie.
Miejsce
Oto w którymś z tropikalnych krajów Ameryki Środkowej bądź Południowej – na wykazie lotów z miejscowego lotniska najbliższym miastem jest stolica Wenezueli, Caracas – ugrzęzło kilku rozbitków życiowych. Uciekali na koniec świata i dopięli swego. Tu nikt ich nie szuka, nikt nie dochodzi, jakie grzechy czy grzeszki mieli na sumieniu w prawdziwym życiu. A można się różnych domyślać, bo akcja rozgrywa się dosłownie tuż po drugiej wojnie światowej. Zatem jest Niemiec, kilku Włochów, Anglik, dwaj Francuzi, Hiszpan, a nawet obywatel USA. Dokładnie nie wiadomo, co za nimi się ciągnie: kradzieże, morderstwa czy zbrodnie wojenne. Tylko o jednym przybyszu wiadomo, że zadarł zarówno z prawem, jak i z bezprawiem – i po prostu bardzo szybko wsiadł do samolotu.
Jednocześnie owi rozbitkowie są przekrojem społecznym białej cywilizacji: od wykwalifikowanego robotnika po lekarza. Różnią się wyraźnie od miejscowych, bo są biali, a to nie jest kraj dla białych ludzi. Upał nie do zniesienia, jadowite zwierzęta, głód, choroby tropikalne. Opowiada się nawet o trądzie, a dziwne, że nie o chorobach wenerycznych. No i panuje nuda. Problem również w tym, że lekarz nie może otworzyć praktyki lekarskiej, bo nie jest obywatelem tego kraju. A właściwie, jak każdy z nich, nie ma dokumentów świadczących o legalności pobytu. Nawet życiowe cwaniactwo nie pomaga, bo reguły gry są jasne: w miarę dobra praca jest dla – jak to ujęto – wyborców, czyli przeważnie ciemnoskórych tubylców, którzy tym również się różnią od przybyszy, że mają skrajnie beztroskie usposobienie. Dla białych smutasów pozostaje praca bardzo dorywcza lub najgorsza z możliwych. Czyli taka, co pozbawi ich życia w kilka miesięcy. Bez niej głodują.
Biali wygnańcy wegetują w okolicy restauracji, której właściciel to nimi pomiata, to znów im nadskakuje. Bo są dla niego, było nie było, symbolem wielkiego świata, z którego uciekli. Bo też widzi w nich potencjał, jaki utracili, ale do którego zawsze mogą powrócić, jeśli tylko los się odmieni. W jego przypadku to niemożliwe: na zawsze pozostanie latynoskim właścicielem knajpy, który używa pidżamy jako garnituru i może co najwyżej zaakcentować prawo pierwszeństwa do jedynej w okolicy białej dziewczyny, którą zatrudnia jako posługaczkę, sprzątaczkę i kelnerkę zarazem.
Zatem gromada niedoszłych panów świata ugrzęzła niemal dosłownie na jego końcu. Morskiego brzegu nie widać, a drogi kołowe prowadzą tylko w półpustynną dzicz, dróg żelaznych brak. Jedynym łącznikiem ze światem jest samolot. Problem w tym, że lecieć nie da się na raty, a bilet na samolot jest bardzo drogi. W dodatku, żeby go dostać, trzeba mieć wizę w paszporcie, paszport zresztą też. Wiza jest jeszcze droższa od biletu, nie mówiąc już o paszporcie.
Szansa
Pojawia się jednak szansa. Bo na miejscu są też Amerykanie, co jako jedyni tę wojnę naprawdę wygrali. Mają zatem niemal biblijne prawo do zasobów tej ziemi i bezwzględnie z niego korzystają. Właściwie wytworzyli sobie własny świat – z klimatyzowanymi barakami, lodówkami, siłami porządkowymi uzbrojonymi w broń szybkostrzelną. Do nich należy nawet jedyna porządna droga, wzdłuż której biegnie rurociąg z ropą naftową. Wszystko sobie przywożą i nie prowadzą żadnej wymiany z miejscowymi. Interesują ich tylko dwa tutejsze dobra: ropa naftowa i bardzo tania siła robocza.
W odległości 500 km za końcem świata, przy jednym z odwiertów ropy naftowej nastąpił wybuch. Zginęło kilkanaście osób, kilkanaście jest rannych, czyli ciężko poparzonych. Przywieziono ich ciężarówkami, obandażowanych. I to jedyna pomoc, jakiej im udzielono – mogą ich sobie zabrać z paki ciężarówki rozpaczające rodziny, które straciły jedynych żywicieli, a zyskały dodatkowe obciążenie w kalekach. Na ich miejsce znajdzie się następnych kilkudziesięciu ciemnoskórych, bo rozsądne nawoływania jednej z ich żon do jedności, do ustalenia zasad naboru do pracy, wynagrodzeń i odszkodowań nic nie dają. Tu obowiązuje mentalność kolonialna i życie z dnia na dzień.
Ale zginął też Amerykanin z USA, więc jego szefowie mają problemy: dzwoni matka zmarłego, zaraz odezwą się związki zawodowe, a prasa już pisze i wietrzy sensację. Tymczasem pożar trwa i ropa nie płynie, a więc dolary też nie. A władze amerykańskiej spółki nie kierują się zasadami amerykańskiej demokracji, tylko korporacji. Pożar trzeba opanować. Tylko jak?
Gaszenie pożarów odwiertów
Przez dziesięciolecia w tym przypadku nie uznawano niczego poza silnym wybuchem. Żadne tam lanie wody czy piany: to tak, jakby ktoś chciał ugasić płomień wydobywający się z dyszy odrzutowca! W dodatku zawsze nad płonącym odwiertem są pozostałości wiercenia: fragmenty wieży wiertniczej, rurociągi, czyli mnóstwo rozgrzanego żelastwa. Wybuch pozwala na choć częściowe uporządkowanie (rozrzucenie) tego bałaganu. Wykorzystywano do tego celu nawet armaty wojskowe – swego czasu odstrzelenie w styczniu 1981 r. w Karlinie (woj. zachodniopomorskie) zbędnego elementu instalacji okazało kluczowe dla opanowania pożaru i wyrzutu ropy naftowej, a dowódcy działonu dało awans w stopniu oficerskim.
Czy nie używano wody? Ależ oczywiście, że używano! Choćby po to, by jak najdłużej chłodzić materiał wybuchowy podawany w sąsiedztwo ogniska pożaru. I by schłodzić pozostałości, od których strumień ropy znów by się zapalił. W ogóle ugaszenie pożaru musiało trwać, ze względu na przygotowanie terenu akcji: uprzątnięcie rumowiska, przyszykowanie nasad, śrub, zaślepek, króćców, zaworów oraz ekip naprawczych do sprawnego odbioru ropy po zdmuchnięciu płomienia. Pożary wtórne wcale nie były rzadkością, ofiary też nie.
Podłoże strachu (źródło fortuny Alfreda Nobla)
Nitrogliceryna, czyli C3H5(ONO)3, to bardzo tani i silny materiał wybuchowy. Pod niektórymi względami jest niezastąpiony, gdyż jako ciecz łatwo go zaaplikować, a energia wybuchu daje siłę ogromną: 5,8 MJ/kg, podczas gdy trotyl 3,97 MJ/kg, a proch czarny 2,8 MJ/kg.
Nitrogliceryna stwarza jednak jeden problem. Jest nadwrażliwa na uderzenia i wstrząsy, a już w szczególności nie wolno pozwolić jej kapać lub chlupotać. Te czynniki szalenie ograniczają jej zastosowanie, bo żeby jej użyć, trzeba ją dostarczyć na miejsce, podać, zdetonować – a wszystko tak, żeby detonujący ocalał. Nie jest to proste zagadnienie.
Tymczasem XIX-wieczne górnictwo, drogownictwo i kolejnictwo domagało się materiału kruszącego, który nie zabije ludzi tylko dlatego, że poświeciło na niego słońce lub ktoś skrzesał iskrę podkutym butem. Z pomocą światu przyszedł szwedzki wynalazca i przedsiębiorca Alfred Nobel. Zauważył on mianowicie, że ziemia okrzemkowa nasączona nitrogliceryną pochłania ciecz, nie pozwalając na jej wykroplenie, a wybucha pod działaniem silnych i celowych bodźców energetycznych, jak zapalony lont. Wystarczyło zatem zwałkować ją w laski, owinąć natłuszczonym papierem i uzyskać siłę tylko nieco mniejszą od nitrogliceryny, a bezpieczeństwo w transporcie i użytkowaniu jak w przypadku marchwi. Tak powstał dynamit, który zapewnił Noblowi krocie, jakich nie był w stanie przeliczyć, a których część przeznaczył na nagrody dla wybitnych umysłów.
Warto wiedzieć, że bezpieczeństwo dynamitu nie trwa w nieskończoność. Bywa, że nieużywany dynamit sam z siebie „poci się” kropelkami nitrogliceryny, z wszelkimi tego konsekwencjami.
Problem w tym, że na miejscu pożaru brakowało ładunków wybuchowych. Były w bazie korporacji przy miasteczku, w postaci kilku ton nitrogliceryny. Tę substancję należało jakoś dostarczyć na miejsce zdarzenia – i to jak najszybciej. Właściwie za wszelką cenę, to jest 2 tys. dolarów na głowę. A do obsługi dwóch ciężarówek potrzeba było czterech głów. Tyle wynosiła cena strachu: w przeliczeniu 10-12 tys. dzisiejszych dolarów na człowieka.
Wybór kandydatów
Amerykanie zdawali sobie sprawę z ogromnego ryzyka tej misji. Ciężarówki musieli przygotować w sposób prowizoryczny, a zatem tak naprawdę była na poły samobójcza. Własnych ludzi nie mieli zamiaru poświęcać, bo to oznaczało poważne kłopoty. Potrzebni im byli tacy, za którymi nie ujmą się, jak to mówili, rodziny i związki zawodowe.
Miejscowi nie wchodzili w rachubę. Do wykonania tego zadania potrzeba było wysokiej, kultury technicznej (umiejętność obsługi i drobnych napraw samochodów), zdyscyplinowania, abstrakcyjnego myślenia oraz dojrzałej pomysłowości (korzystanie z dróg, przewidywanie i pokonywanie problemów na równinach i w górach). Tych czynników miejscowi nijak nie zapewniali, natomiast biali wyrzutkowie świata cywilizowanego owszem. W dodatku nikt o nich nic nie wiedział, więc nikt się o nich nie troszczył. Dla świata już byli martwi.
Cena była kusząca, więc natychmiast wszyscy rozbitkowie zgłosili swój akces, do rubryki „zawód” wpisując „kierowca” – zrobił to również lekarz, bo 2 tys. dolarów wystarczało na „legalną” wizę, bilet lotniczy i start życiowy w punkcie docelowym przyjaznym klimatycznie i kulturowo. Wybrano czterech, dano im firmowe ubrania, porządny posiłek, możliwość odpoczynku w godziwych warunkach i po szklaneczce wybornego alkoholu.
Podróż
Wyruszyli w dwóch parach, w odległości pół godziny między samochodami – któryś powinien dojechać. W ciężarówce większej jechali Francuzi: sympatyczny, bezczelny cwaniaczek o zniewalającym wdzięku, jak się okazało – obdarzony odwagą i determinacją oraz niesympatyczny spryciarz, za to o ogromnej wiedzy życiowej, nie umiejący wprawdzie okiełzać strachu, acz wiedzący, co to poświęcenie. W ciężarówce mniejszej: dobroduszny i pracowity Włoch oraz stateczny, odpowiedzialny, pomysłowy Niemiec.
Czy dojechali? Czy wszyscy? Trzeba zobaczyć. To arcydzieło, również jeśli chodzi o wywołanie strachu u widza, naśladowane potem wielokrotnie. Z wielu scen tylko jedną przytoczę – nieoczywistą, którą trudno byłoby wymyślić: bezgłośne zdmuchnięcie tytoniu z bibułki, gdy jeden z bohaterów z ulgą dla siebie i dla nas chciał sobie wreszcie zapalić skręta. Tak z daleka działa fala uderzeniowa detonacji – wyprzedzając dźwięk.
st. bryg. Paweł Rochala jest doradcą komendanta głównego PSP
st. bryg. w st. sp. Paweł Rochala jest pisarzem, autorem powieści historycznych i opracowań popularnonaukowych