214 GBA z nieba
10 Października 2021Po raz pierwszy w historii na misję zagraniczną udał się mieszany zespół, złożony ze strażaków PSP i policjantów. Przez 10 dni, od 7 do 17 sierpnia, wspomagał Turcję w gaszeniu potężnych pożarów, które dotknęły ten kraj. Formuła działań gaśniczych również była nietypowa - do akcji wkroczył policyjny śmigłowiec Black Hawk S-70i z podwieszanym pojemnikiem typu bambi bucket. O tym, jak wyglądała ta wyjątkowa misja, mówi mł. bryg. Grzegorz Borowiec, dowódca operacji z ramienia PSP.
W sierpniu Turcję nawiedziła klęska żywiołowa w postaci pożarów w 50 prowincjach. Nic dziwnego zatem, że kraj potrzebował pomocy. Zwrócił się o nią przez Unijny Mechanizm Ochrony Ludności. Jak to wyglądało od kulis?
Turcja wystąpiła z prośbą o wsparcie w postaci samolotów, ponieważ na terenach, na których rozwinęły się pożary, akcję gaśniczą prowadzono z powietrza. Polska miała do zaoferowania helikopter i według mojej wiedzy to Kancelaria Prezydenta zaproponowała, że taki sprzęt możemy wysłać na pomoc. Turcja wobec tego zmodyfikowała prośbę i na tej podstawie wydano decyzję ministra w sprawie utworzenia grupy ratowniczej „Turcja 2021”.
Rozumiem, że strona turecka uznała zaoferowane przez nas wsparcie za znaczące?
Wszelka pomoc była dla nich bardzo istotna. Turcja dysponuje duża flotą lotniczą i jedną z największych armii na świecie, natomiast nie ma sprzętu typu bambi bucket - podstawowego narzędzia, by helikopter przeobrazić w sprzęt gaśniczy. Turcy podkreślali, że stajemy się częścią ich historii, ponieważ była to pierwsza prośba o pomoc zgłoszona przez ten kraj za pośrednictwem unijnego mechanizmu. Razem z Hiszpanami, którzy dysponowali samolotami gaśniczymi - canadair’ami, jako pierwsi działaliśmy w Turcji w ramach tej procedury.
To nie pierwsze wspólne działania policjantów i strażaków z użyciem śmigłowca i bambi bucket. Koncepcja tej kooperacji sprawdziła się już w Polsce?
Mamy zawarte porozumienie z Policją, które reguluje zasady współdziałania, także przy gaszeniu pożarów. Policja dostarcza helikopter, a my sprzęt do gaszenia, czyli zbiorniki bambi bucket. Testowaliśmy to rozwiązanie już kilkukrotnie na poligonach, podczas ćwiczeń. Teraz mieliśmy okazję sprawdzić, jak to wszystko funkcjonuje w boju.
Tego rodzaju akcja wymaga u jej uczestników różnego rodzaju kompetencji i specjalizacji. W jaki sposób został stworzony zespół?
Ze strony Policji tworzyło go czterech pilotów i czterech techników, czyli skład dostosowany do pracy dwuzmianowej.
Ważna była możliwość rotacji. Oczywiście fizycznie jedna załoga mogłaby latać przez osiem godzin, ale byłoby to niebezpieczne ze względu na spadek koncentracji. Poza tym zmiennik jest potrzebny w sytuacjach losowych - wystarczyłaby niedyspozycja, kontuzja jednej osoby i pojawiłby się poważny problem.
Ze strony PSP była nas szóstka: ratownicy wysokościowi Cezary Zych i Dominik Filipczak, obsługujący bambi bucket, ja jako dowódca, mój zastępca Marcin Przybyłowski, oficer łącznikowy Adam Wiśniewski z Rzeszowa oraz strażak-kierowca Arkadiusz Rechnio, który szybko i sprawnie przetransportował część zespołu i sprzęt drogą lądową do Turcji. Ja i Adam Wiśniewski mamy przygotowanie jako eksperci unijnego mechanizmu, mamy wiedzę, jak działania na miejscu powinny być zorganizowane. Pozostałe osoby nie brały do tej pory udziału w akcjach ratowniczych poza granicami kraju. Nasz zespół był tak dobrany, by połączyć specjalistów z zakresu unijnego mechanizmu i obsługi specjalistycznego sprzętu, którzy pracują z nim na co dzień.
Grupa w dwóch turach (transportem kołowym oraz śmigłowcem) dotarła do Turcji 7 sierpnia. Początkowo miejscem działań miały być okolice Antalyi, potem Muğli, ostatecznie celem stał się rejon miejscowości Dalaman. Jaką sytuację zastaliście na miejscu?
W czasie naszego pobytu w Turcji temperatury sięgały 42°C, wciąż prażyło słońce, nie spadła ani kropla deszczu, wiał silny wiatr. Sytuacja pożarowa była bardzo trudna. Już kiedy jechaliśmy samochodem, to z odległości 140 km od miejsca docelowego widzieliśmy pierwsze potężne pożary na zboczach gór. Ogień szalał na rozległych terenach i pochłaniał karłowaty drzewostan, z dużą liczbą drzewek oliwnych, typowy dla tych warunków klimatycznych. To powodowało, że trudno było się dostać na te tereny - nie dało się tam wjechać samochodem, a piechotą strażacy musieliby iść kilkanaście kilometrów i ciągnąć na tę odległość linię gaśniczą, by móc rozpocząć działania. Tamtejsze lasy wyglądały zupełnie inaczej niż w Polsce - u nas są one dzielone na kwartały, mamy drogi pożarowe, liczne dostrzegalnie. W warunkach przyrodniczych tego rejonu Turcji działania gaśnicze prowadzone są zatem głównie z powietrza.
W jaki sposób w tej sytuacji radzono sobie z żywiołem? Jak wyglądały działania gaśnicze?
Cała operacja była dobrze zorganizowana. Lokalny sztab zarządzał dostępną flotą powietrzną. Wydzielono strefy pożarów i do każdej z nich przypisywano w danym dniu konkretne siły powietrzne. Przy okazji tankowania otrzymywaliśmy nowe koordynaty punktu czerpania wody i jej zrzutu. Po wykonaniu zadania wracaliśmy po kolejny zapas paliwa (wystarczał na dwie godziny) i cały cykl się powtarzał. Sztab miał podgląd na żywo w termowizji z wojskowego drona przelatującego nad rejonem działań i śledzącego sytuację. Pozwalało to sprawnie wyznaczać miejsca, które wymagały interwencji gaśniczej i przerzucać tam siły i środki, zależnie od tego, czy bardziej wskazane było działanie samolotu, czy helikoptera z bambi bucket.
Jak to wyglądało z punktu widzenia funkcjonariuszy znajdujących się na pokładzie śmigłowca? W jaki sposób przebiegała operacja zrzutu?
Mieliśmy na pokładzie przedstawiciela tureckiego odpowiednika polskich Lasów Państwowych i to on otrzymywał koordynaty miejsca, do którego mieliśmy lecieć. Kontaktował się ze sztabem i w razie potrzeby mógł już w powietrzu korygować współrzędne. Pozostały standardowy skład tworzyło pięć osób z Polski (dwóch pilotów i dwóch techników z Policji oraz jeden operator sprzętu z PSP).
W przypadku zrzutów bardzo ważne było zgranie działań pilota i operatora bambi bucket. Pierwszy musiał wykonać odpowiedni manewr nad celem, a drugi we właściwym momencie nacisnąć guzik i dokonać zrzutu tak, by trafić w odpowiedni punkt. Kontaktując się ze sobą dzięki systemowi łączności wbudowanemu w hełmy, musieli ustalić, jaką w przypadku danego pożaru technikę dobrać.
Wodę do zrzutów czerpaliśmy głównie ze sztucznych zbiorników przygotowywanych przez Turków. Były to zagłębienia wyłożone folią i napełniane wodą z cystern, zlokalizowane zwykle w okolicach pożarów.
Jak się zmieniała sytuacja pożarowa w ciągu waszego pobytu w Turcji? Czy działania naszego i innych zespołów przyniosły oczekiwany skutek?
W pierwszych dniach po przylocie mieliśmy najwięcej pracy - pożary szalały. Potem dzięki działaniu wielu helikopterów i samolotów udało się sukcesywnie opanowywać zagrożenie.
Nasz zespół latał najwięcej nad Otman Fire Area, gdzie trwał największy pożar - tam skierowane zostały największe siły i środki. Wykonywaliśmy również inne zadania przy mniejszych pożarach, ponieważ helikopter jest bardziej uniwersalny od samolotu, może wykonać więcej precyzyjnych zrzutów. Dlatego też w kolejnych dniach lataliśmy nad rejonem pożaru i wyszukiwaliśmy tzw. hotspoty, czyli aktywne miejsca, w których jeszcze były widoczne płomienie - i gasiliśmy je. Ostatniego dnia wykonywaliśmy również loty patrolowe nad Otman Fire Area, by mieć pewność, że pożar został całkowicie ugaszony. Nasz zespół, podobnie jak inne ekipy ratownicze, nie wykonywał tego dnia tylu lotów, ile byłby w stanie - nie było to już konieczne. Razem z innymi rotacyjnie sprawdzaliśmy, czy nie pojawiają się aktywne źródła ognia.
Wspomniał pan o świetnej organizacji, rozplanowaniu sił i środków przez stronę turecką. Jak układała się wasza współpraca w szerszym kontekście, jak wyglądały wasze kontakty? A grupy z innych krajów - czy w jakimś zakresie działaliście wspólnie?
Współpraca ze stroną turecką układała się świetnie. Mieliśmy zapewnione wszystko, czego potrzebowaliśmy. Paliwo do śmigłowca, a nawet części do niego, kiedy jedna z nich się zużyła. Współpracownicy z Turcji byli do nas bardzo pozytywnie nastawieni. Bardzo miła była ich reakcja na nasze emblematy „Polish Assistance” - bardzo chcieli je mieć. Praktycznie wszyscy zamiast swoich identyfikatorów nosili właśnie te emblematy. Nie poprosili o nie innych grup ratowniczych, tylko właśnie polską. Był to wyraz sympatii i - jak sądzę - docenienia naszej pomocy. Może znaczenie miało też to, że odróżnialiśmy się od pozostałych wyglądem - nasi piloci mieli charakterystyczne hełmy, bardziej wojskowe, w stylu amerykańskim.
Jeśli chodzi o kontakt z grupami z innych krajów, np. z kolegami z Hiszpanii czy USA, to nie współdziałaliśmy podczas akcji, co najwyżej rozmawialiśmy przy okazji przypadkowego spotkania. Wymienialiśmy się uwagami na temat warunków pogodowych czy czynników, na które warto zwrócić uwagę podczas lotu. Przypadkowa współpraca pojawiła się w powietrzu. Czasem tworzyła się kolejka podczas tankowania wody i dzięki sprawnemu działaniu poszczególnych załóg wszystko szło sprawnie.
Niewiele brakowało, a od działań gaśniczych przeszlibyście do… powodziowych. W czasie waszego pobytu, kiedy północny wschód zmagał się z ogniem, tereny północno-zachodnie nawiedziła inna klęska żywiołowa. Istniała możliwość, że polscy strażacy i policjanci wezmą udział w działaniach ratowniczych. I co ciekawe - mieliście ze sobą odpowiedni sprzęt. Jakiej pomocy moglibyście udzielić i dlaczego ostatecznie strona turecka z niej nie skorzystała?
Górzyste tereny północno-zachodniej Turcji nawiedziły potężne ulewy - wody opadowe spłynęły do dolin i powstały tzw. flash floods. Zostaliśmy zapytani o możliwość podjęcia działań w takich warunkach. Oczywiście potwierdziliśmy - dysponowaliśmy sprzętem potrzebnym do tego, by prowadzić ewakuację.
Zadeklarowaliśmy naszą gotowość, jednak w toku wydarzeń okazało się, że nie będzie to potrzebne. Flash flood ma to do siebie, że przechodzi gwałtownie przez doliny, zalewa je, ale woda również szybko opada. Zanim dolecielibyśmy do części kraju znajdującej się dokładnie po przeciwnej stronie niż ta, w której się znajdowaliśmy, minęłoby sporo czasu. Biorąc jeszcze pod uwagę, że nie moglibyśmy działać po zmroku, niewiele by nam się udało zrobić na miejscu. To zapewne spowodowało, że jednak nas tam nie przedysponowano. Jednak już sam fakt, że byliśmy w stanie pomóc również w sytuacji powodzi, zrobiło na stronie tureckiej duże wrażenie.
Dlaczego mieliśmy ze sobą odpowiedni sprzęt? Zabraliśmy go ze sobą, licząc się z tym, że np. osiedle może zostać odcięte przez pożar i trzeba będzie ewakuować ludzi za pomocą śmigłowca. Nie mieliśmy na szczęście takiego przypadku, ale za to mogliśmy choć zadeklarować pomoc podczas powodzi - działania ratownicze wyglądałyby tak samo.
Jakie wnioski płyną z tej pierwszej misji zagranicznej realizowanej w tandemie PSP i Policji? Jakie elementy do zmiany wysuwają się na plan pierwszy?
Na pewno warto wypracować konkretne stałe zasady współpracy - najlepiej na poziomie ministerstwa, z wyraźnym zakresem zadań dla osób pełniące dane funkcje w zespole i opracowanymi procedurami, by każdy wiedział, za co odpowiada. Ważne jest również wskazanie jednego dowódcy, by uniknąć podwójnego zarządzania. Oprócz niego mogą zostać wyszczególnione takie funkcje, jak zastępca dowódcy, oficer łącznikowy, dowódca statku powietrznego itp.
Pomogłoby to w usprawnieniu całego procesu dysponowania zespołu. Minister spraw wewnętrznych i administracji podpisywałby jedną decyzję o skierowaniu funkcjonariuszy do działań, a nie dwie oddzielne dla dwóch służb. Jedną z nich będzie zawsze Państwowa Straż Pożarna, ale drugą może być Policja, ale i np. Straż Graniczna, również dysponująca śmigłowcem. Ważna jest również kwestia ustalenia zasad ewentualnego użyczania bambi bucket.
Jeśli chodzi o praktykę działania, to konieczne jest przygotowanie odpowiedniego umundurowania dla funkcjonariuszy podczas takiej misji, aby było jednolite i odpowiednie do warunków klimatycznych. Podczas działań w Turcji policjanci mieli inne uniformy i strażacy inne. Ze względu na profesjonalizm i odbiór przez współpracowników z innych krajów konieczna jest standaryzacja. Myśląc o utworzeniu stałego modułu w ramach Unijnego Mechanizmu Ochrony Ludności, trzeba mieć to na uwadze.
Dobrym rozwiązaniem byłyby kombinezony na wzór lotniczych, które zabezpieczałyby przed warunkami atmosferycznymi - zarówno wysokimi temperaturami na dole, jak i chłodem na górze. Na ziemi może być 40°C, ale w powietrzu na dużej wysokości jest zimniej ze względu na pęd powietrza. Helikopter ma cały czas otwarte boczne drzwi, przeciąg jest dość silny.
Unijny Mechanizm Ochrony Ludności uwzględnia również w swoich zasobach moduły śmigłowcowe AFFH (Air Forest Fighters with Helicopters). W jaki sposób Polska mogłaby się ubiegać o włączenie naszych sił i środków tego rodzaju do zasobu unijnego, podobnie jak to jest w przypadku GFFFV? Jakie wymogi trzeba spełnić, a jakie da nam to możliwości?
Należałoby spełnić zasady opisane w decyzji Komisji Unii Europejskiej 1313/2013, które ogólnie określają siły i środki konieczne do utworzenia modułu AFFH. Z tym nie ma problemu, wszystko mamy, pozostaje kwestia zorganizowania pewnych procedur, dostosowania się do zasad organizacyjnych wskazanych przez KE, co jednak również nie stanowiłoby trudności. Mamy doświadczenie w ich przygotowywaniu, choćby w przypadku modułu HCP znajdującego się w puli zasobów dobrowolnych UE oraz modułu GFFFV. To też znacznie ułatwiłoby nam działanie - mając sporządzoną listę osób zgłoszonych do modułu, w przypadku misji zagranicznej wystarczyłoby wskazać określone nazwiska i dzięki szablonowi generowałaby nam się cała dokumentacja.
Pytanie brzmi, czy zapadnie decyzja, by taki moduł powstał. Nie ma przeszkód, byśmy nadal działali ad hoc, odpowiadali jako państwo na prośby o wsparcie. Jeśli jednak zdecydujemy się na zgłoszenie naszych sił i środków do puli zasobów dobrowolnych, przejdziemy certyfikację - zyskamy wiele benefitów. Będziemy mogli liczyć na zwrot do 75% kosztów operacyjnych, także tych, które pojawią się już na miejscu, np. gdy okaże się, że należy wymienić jakiś uszkodzony sprzęt. Jednocześnie trzeba się liczyć z tym, że moduły AFFH są pożądane, bo nie jest ich dużo, a więc te, które pozostają do dyspozycji, wykorzystuje się często podczas działań gaśniczych. Decyzja, czy chcemy iść tą drogą, powinna być podjęta na poziomie ministerstwa, komendanta PSP i komendantów innych służb, którzy mogliby udostępnić swoje siły i środki na potrzeby polskiego modułu AFFH.
Misja w Turcji była szczególna na tle dotychczasowych działań ratowniczych PSP za granicą. Jak opisałby pan ją w tym kontekście, zestawiając choćby z akcją prowadzoną przez polskich strażaków w Grecji?
Nie była to skomplikowana misja w porównaniu z działaniami w Szwecji w 2018 r. czy tegorocznymi w Grecji. Wskazują na to choćby liczby - nasz zespół liczył 14 osób, a jedna zmiana jadąca do Grecji ponad 140 osób. W Turcji działaliśmy tylko w dzień, przez osiem godzin, mieliśmy czas na odpoczynek. Nie obawialiśmy się, że zostawiamy odcinek bojowy i np. może nam się spalić samochód. Nie walczyliśmy na pierwszej linii, czekając na nadejście frontu pożaru.
O ustalonej godzinie rano rozpoczynały się działania wszystkich statków powietrznych, kończyły się wraz z zachodem słońca. Spokojnie wykonywaliśmy swoje zadania, mieliśmy całą noc na odpoczynek, czas na przygotowanie sprzętu.
Ostatecznie dokonaliśmy 214 zrzutów za pomocą bambi bucket o pojemności 3 ton - to tak, jakby spadła z nieba zawartość zbiorników 214 GBA. Polski zespół odbył wiele godzin lotów, zdobył bardzo cenne doświadczenie, które będzie procentowało także podczas akcji gaśniczych w kraju i kolejnych za granicą.
rozmawiała Anna Sobótka
Anna Sobótka jest dziennikarką i sekretarzem redakcji "Przeglądu Pożarniczego", pracuje w redakcji od 2018r.