12 powodów do dumy
28 Marca 2023W lutym Turcję i Syrię nawiedziło silne trzęsienie ziemi. Mówi się, że w samej Turcji zginęło przeszło 45 tys. ludzi (łącznie ok. 51 tys.). Ta katastrofa to także ponad 160 tys. zniszczonych lub uszkodzonych budynków, ponad 108 tys. rannych. Do Turcji polecieli polscy strażacy działający w strukturach USAR. Udało im się wyciągnąć spod gruzów dwanaście osób. O wyjeździe i przeżyciach członków polskiej ciężkiej grupy poszukiwawczo-ratowniczej opowiada jej dowódca bryg. Grzegorz Borowiec.
rozmawiała Marta Giziewicz
Nikt nie czekał na katastrofę, zdarzyła się nagle. Jak przebiegała cała organizacja wyjazdu?
W niedzielę, jeszcze przed tym wyjazdem, przyszło zapotrzebowanie na pomoc ratowniczą z Chile. Rozważałem z grupą kolegów, którzy byli już we Francji, czy jest w ogóle szansa na to, żeby wylecieć, ale rano [6 lutego - przyp. red.] o godz. 4.30 obudził mnie telefon z informacją o trzęsieniu ziemi w Turcji, o magnitudzie 7,8 i to w obszarze dość mocno zaludnionym.
Strefa działań międzynarodowych grup ratowniczych dzieli się na trzy regiony: 1. Europa, Bliski Wschód, Afryka, 2. Azja i Pacyfik oraz 3. Ameryki. Turcja leży w obszarze naszych zainteresowań, jest dość blisko i już tam działaliśmy, np. w 2021 r. z policyjnym śmigłowcem, mamy zatem doświadczenie z tym miejscem i wyrobione kontakty. Śledzimy na bieżąco portal GDACS/VOSOCC, który służy do koordynacji wszystkich ratowniczych grup międzynarodowych, możemy w nim sprawdzić skalę danej katastrofy (nie tylko trzęsienia ziemi) i oszacować mniej więcej, jakie będą jej skutki. W przypadku Turcji alert dla skali 0-3, gdzie 3 to najbardziej niszczycielskie trzęsienie ziemi, pokazał na suwaku prawy skraj trójki.
Mniej więcej od 5.00 rano zaczęliśmy zbierać chłopaków z wydziału i kompletować dokumentację niezbędną do wyjazdu. Naturalne dla mnie było, że dowódcą zostanie nadbryg. dr inż. Mariusz Feltynowski lub st. bryg. Michał Langner - ze względu na ich wieloletnie doświadczenie z USAR, ale ostatecznie to mi przypadła ta funkcja. Ponieważ trzęsienie było silne, a my zareagowaliśmy dość szybko, zapadła decyzja, że pojedziemy ciężką grupą poszukiwawczo-ratowniczą (HUSAR). W skompletowaniu zespołu pomaga specjalny szablon z wyszczególnionymi pozycjami w grupie, np. dowódca, zastępca, oficerowie łącznikowi, przewodnicy psów, doktorzy itd. i wszystkie pola muszą zostać wypełnione nazwiskami wyznaczonych osób z Komendy Głównej i z poszczególnych SGPR (w tym przypadku było 76 pozycji). Cała dokumentacja grupy opiera się na wcześniej przygotowanych szablonach i procedurach, co znacznie skraca czas potrzebny do zebrania najbardziej potrzebnych informacji.
Jak wyglądały przygotowania do wylotu?
Jeśli chodzi o organizację transportu, to rozważanych było kilka ewentualności, m.in. lot wojskowy albo komercyjny. Najszybciej i najwygodniej było załatwić to z LOT-em, gdyż Dreamliner ma dużą ładowność (zmieści się cały sprzęt i wszyscy ratownicy).
O 13.30 wszyscy zadysponowani mieli uczestniczyć w odprawie w JRG 17 KM PSP w Warszawie. Dotarli ratownicy z Łodzi, Krakowa, Warszawy i Gdańska, czekaliśmy jednak jeszcze na Nowy Sącz, który miał do pokonania największą odległość. W JRG 17 przechodziliśmy jeszcze badanie nazywane screeningiem medycznym - ratownicy są sprawdzani pod kątem przeciwwskazań psychologicznych czy zdrowotnych, żeby nie dopuścić do wyjazdu osób z problemami, które nie pozwolą im skupić się w pełni na zadaniach.
Po odprawie pojechaliśmy na lotnisko.
Czy napotkaliście na tym etapie jakieś trudności, np. organizacyjne albo utrudnienia już na miejscu?
W grupie ciężkiej jest osiem psów, ale nie wszyscy na dyżurach mieli psy, dlatego konieczne było sprowadzenie brakujących zwierząt. Musieliśmy także zapewnić sobie rezerwistów, na wypadek gdyby coś się stało jeszcze na lotnisku.
Na lotnisku walczyliśmy z biurokracją, bo lot początkowo nie miał statusu lotu humanitarnego, lecz ratowniczy, przez co nie był zwolniony z procedur lotniskowych, łącznie z prześwietlaniem bagażu, a mieliśmy ze sobą 20 ton sprzętu. Dopiero gdy uzyskał ten status, można było zacząć ładować sprzęt z ominięciem skanowania każdej skrzyni osobno. Ułożenie dziesiątek skrzyń w luku bagażowym tak, aby dobrze wyważyć samolot, stanowiło dla load mastera niemałe wyzwanie.
Wylecieliśmy ze sporym opóźnieniem. Na miejscu, tj. w Gaziantep, byliśmy o 24.00 czasu polskiego, a o 2.00 czasu tureckiego. Jeszcze przed wylotem dostaliśmy przez platformę GDACS/VOSOCC informację, że nasza grupa będzie dysponowana do Hatay na południe od Gaziantep, gdzie doszło do dużych zniszczeń. Największe straty były w całym pasie północ-południe, a najdotkliwiej przeszły trzęsienie ziemi trzy miasta: Hatay, Malatya i Adiyaman (po kilkaset zwalonych budynków).
Nie mieliście swoich samochodów. Jak wyglądała podróż z lotniska?
Na lotnisku znaleźliśmy kilku Turków, którzy byli w stanie powiedzieć nam coś po angielsku. Dowiedzieliśmy się, że musimy czekać, aż AFAD, czyli turecka Organizacja ds. Zarządzania Klęskami Żywiołowymi i Sytuacjami Kryzysowymi, podstawi samochody. Dopiero rano dostaliśmy dwie ciężarówki i dwa autobusy. Użyliśmy wózków widłowych, żeby zapakować sprzęt, udało się to zrobić naprawdę sprawnie. Mieliśmy tureckich kierowców i jeden z nich nie do końca wiedział, co ma robić, dokąd jechać i trochę się po prostu pogubił Spowodowało to stratę kolejnej godziny. A nie mogliśmy jechać oddzielnie. Mamy taką zasadę, że zawsze staramy się podróżować całą grupą. Tam, gdzie ratownicy, tam i sprzęt. Aby nie było później zaskoczeń, a te się zdarzają w najmniej oczekiwanym momencie.
Nie udało się dotrzeć we wskazane miejsce. Co się stało?
Jechaliśmy powolutku w kierunku Adiyaman przez góry, po zniszczonych drogach, aż w pewnym momencie trafiliśmy na miasto Besni, w którym już zostaliśmy. Zobaczyliśmy zniszczenia, budynki poskładane jak stosy amerykańskich pankejków. Nagle na widok grupy ratowniczej spomiędzy domów wybiegł tłum. Ludzie stanęli przed maską i po prostu nas zatrzymali. Krzyczeli, prosili, żebyśmy zostali, kobiety mdlały. To była dziwna sytuacja, nikt się tego nie spodziewał. Niby ćwiczymy podobne scenariusze, ale nie zdawałem sobie sprawy, że zdarzą się rzeczywiście, na żywo to zupełnie inne emocje.
Sytuacja była nietypowa. Jakie procedury należało wdrożyć?
Próbowaliśmy wytłumaczyć, że rozumiemy, jak jest, ale dostaliśmy polecenie od władz, aby jechać do Adiyaman i nie możemy zostać w tym miejscu bez decyzji władz. Gdyby każda grupa decydowała o sobie sama, to żadna nie dojechałaby na wyznaczone miejsce. Zaczęliśmy negocjować, tłum narastał. W pewnym momencie przyjechał samochód na niebieskich sygnałach, wysiadł z niego mężczyzna w obstawie policjantów. Okazało się, że to zastępca gubernatora, który także prosił nas, byśmy zostali.
Kontaktowałem się z osobą z AFAD, która zdziwiła się, że nie mieliśmy eskorty. Wyjaśnienie całej sprawy miało trochę zająć, więc znów czekaliśmy. Tymczasem trwały rozmowy z lokalnymi mieszkańcami. Kierowca był Turkiem, bardzo na niego napierali, zaczął płakać. Powiedzieliśmy, że pojedziemy do Adiyaman, dowiemy się, jaka jest sytuacja i wrócimy, ale oni obawiali się, że jeżeli odjedziemy, to już koniec. Rozmawiałem z konsulatem, zapewniłem, że jesteśmy w stanie tu pracować, ale potrzebujemy decyzji kogoś z góry. Gdy dostaliśmy zgodę, ustaliliśmy z lokalnymi włodarzami, że działamy według własnej metodologii, żeby uniknąć chaosu.
Dwa dni później na miejscu zjawili się Bułgarzy, a po czterech dniach od naszego przyjazdu dołączyli ratownicy z Polskiej Grupy Górniczej.
Na czym upłynęły pierwsze godziny w Besni?
Gdy zapadła decyzja, że zostajemy, ludzie od razu chcieli nas prowadzić do budynków. Najpierw musieliśmy jednak rozbić bazę operacji i rozładować sprzęt. Udostępniono nam boisko sportowe z utwardzoną nawierzchnią i sztuczną murawą, bez elektryczności i wody. Do dyspozycji mieliśmy jeszcze budynek socjalny, w którym trzymaliśmy psy. Dobowe wahania temperatury były kłopotliwe - w nocy ok. -9°C, a w dzień +10°C. Namioty sypialne ogrzewaliśmy nagrzewnicami.
W trakcie rozładunku sprzętu organizowaliśmy równolegle dwa zespoły, która miała ruszyć na rekonesans. Wcześniej podzieliliśmy Besni na sektory, żeby wiedzieć mniej więcej, gdzie co jest. W mieście zawalonych było około 30 budynków, większość stanowiły budynki mieszkalne od pięciu do ośmiu pięter. Z pierwszego rekonesansu wynikło, że mamy cztery budynki z kategorią A (czyli potwierdzonym kontaktem z osobami poszkodowanymi). To była trudna decyzja, bo zbliżała się noc, obozowisko nie było w pełni gotowe, a już mieliśmy co robić. Zdecydowaliśmy, że w cztery zespoły pojedziemy najpierw do strefy ratować, a dopiero rano zajmiemy się mniej ważnymi rzeczami, jak np. postawienie toalety.
Pamiętam radość, kiedy wyciągnęliśmy pierwszą osobę. A potem to już był szok - lecieliśmy do Turcji z nastawieniem, że fajnie by było uratować chociaż jedną osobę, a tu nagle wyciągamy jedną, potem drugą, trzecią i czwartą, a za chwilę czteroosobową rodzinę. Do rana udało się wydobyć już dziewięć osób. Wiedziałem, że decyzja, aby wszystkich wysłać do strefy od razu, była naprawdę dobra.
Od rana wprowadziliśmy już system zmianowy - osiem godzin w strefie, osiem godzin odpoczynku. Niektóre zmiany były dużo dłuższe, bo okazywało się, że trzeba się jeszcze kawałek przebić do poszkodowanych. Liczyła się każda minuta. Lokalsi prowadzili zespół rekonesansowy z psami w miejsca, gdzie podobno było kogoś słychać. Czasami nie udawało się potwierdzić obecności osób żywych, innym razem mieliśmy kolejne trafienia. Każdy walczył o znalezienie kolejnych żyjących ludzi.
To, co zastaliście w Turcji, musiało być szokujące.
Budynki wyglądały tak, jakby ktoś zebrał je do worka, wstrząsnął i wyrzucił na ziemię. Wszystko zmiażdżone, widać tylko stropy leżące jeden na drugim. Niektóre budynki poskładały się całkowicie. Czasami jednak strop podtrzymywany był przez jakąś ścianę, stos gruzu czy meble. To dawało szanse na przeżycie. Zaczynaliśmy pracę od zewnętrznych warstw budynku, ponieważ wszystko to, co znajdowało się w środku, było niedostępne. To były tony stali, betonu i wszystkiego, co mieściło się w mieszkaniach. Ludzie, nawet przytomni, nie są w stanie powiedzieć, gdzie się znajdują, gdy na przykład ósme piętro staje się trzecim. Im ktoś jest głębiej, tym trudniejsze jest dla psów wyczucie zapachu, znacznie trudniej też z wychwyceniem dźwięku. Potem kawałek po kawałku odkrywamy warstwy gruzu, bo gdzieś głębiej mogą być kolejni poszkodowani. Trzeba przy tym uważać na wtórne zawalenia i wstrząsy wtórne.
Były odczuwalne?
Pojawiały się co chwilę i miały siłę o magnitudzie do około 4,5. Powodowały delikatne drżenie. Trudno wytłumaczyć, jakie daje to odczucie. Siedząc, ma się wrażenie, jakby ktoś delikatnie szturchał krzesełko. Trzęsienia ziemi są różne, na przykład powolne i falujące, albo intensywne i szarpiące. Gdy to delikatne szturchanie wracało, dawaliśmy znać zespołom operacyjnym, pracującym w odległości ok. 2-3 km od bazy. U nich zazwyczaj trzęsło dopiero po 10 minutach. To stwarzało na pewno zagrożenie dla osób, które pracowały w środku. Najdłuższe tunele miały po 9-10 metrów długości. To jak ekwilibrystyka, bo z jednej strony trzeba przebijać się przez ścianę, potem robić podpory, przedostawać się przez wąskie szczeliny, a w przypadku wstrząsów musi nastąpić jeszcze szybka ewakuacja. Było duże ryzyko, że ktoś może już tam zostać.
O dwunastą osobę walczyliśmy 21 godzin, pomagali nam w tym Bułgarzy. Trzeba było przebić się przez strop, a potem przeciskać się przez szczelinę o szerokości ok. 30 cm. Wchodzili tam najdrobniejsi ratownicy, żeby osobę poszkodowaną zaopatrzyć i zabezpieczyć, bo była bardzo połamana.
Mimo perturbacji udało się zatem wyciągnąć dwanaście osób.
Mieliśmy nadzieję, że uda się jeszcze odszukać i trzynastą, i kolejne, ale czas nas prześcignął. Psy z początku wskazywały jakieś miejsca, ale nie było jednego konkretnego punktu, w którym pokazałby coś również geofon. Psy były bardzo zmęczone, część miała kontuzje. Poprosiliśmy kolegów z Czech i z Litwy o pomoc, bo akurat pracowali stosunkowo niedaleko (ok. 60 km od nas). Ich psy pokazywały podobne rejony, co nasze, ale także bez wskazania konkretnego miejsca. A bez tego nie jesteśmy w stanie zacząć kopać, to byłoby jak szukanie igły w stogu siana.
Myślę, że dwanaście osób to świetny wynik. Mieliśmy dużo szczęścia, pasmo pozytywnych zbiegów okoliczności. Turcy uratowali ponad 40 osób, bo byli na miejscu od początku. Czesi prowadzili poszukiwania w Adiyaman, gdzie zniszczeniu uległo około 350 budynków, znaleźli trzy osoby. Dwie grupy Amerykanów pracujące tam, gdzie Czesi także nie miały wielkich efektów. Nie chodziło zatem o jakość i zasoby sprzętowe. W świecie ratowniczym kluczowy jest czas. Im wcześniej przyjadą ratownicy, tym większe szanse na uratowanie wielu ludzi.
Co było najtrudniejsze?
Zawsze najpierw wyciągamy te osoby, które są „najłatwiejsze” do wydostania. Nie tracimy czasu na skomplikowane poszukiwania, bo w czasie, kiedy ratowalibyśmy tę jedną osobę, możemy wydostać pięć innych. Czasami to stawianie na szali, czy uratuję jedno życie, czy dziesięć. Trudno było wytłumaczyć mieszkańcom, że rozumiemy, że ktoś jest pod gruzami, ale przyjdziemy tam dopiero za trzy godziny, bo tu mamy dwie osoby praktycznie na wierzchu.
Dobrze, że ludność lokalna nam zaufała. Pierwszej nocy zaczęło nam brakować paliwa - choć przylatujemy z pewnym zapasem. Chcieliśmy je po prostu kupić, ale wszystkie stacje były zamknięte, ze względów bezpieczeństwa wyłączono elektryczność. Wtedy z polecenia burmistrza mieszkańcy zaczęli spuszczać paliwo z uszkodzonych ciężarówek i samochodów tylko po to, żebyśmy mieli paliwo do pracy. To pokazało determinację tych ludzi - bo wiedzieli, że mając paliwo, możemy ocalić więcej osób. Praktycznie wszystko zapewniała nam ludność lokalna - busy, ciężarówki do transportu sprzętu, wszystko było pod ręką.
U nas było też w miarę spokojnie. Besni to niewielkie miasto, ale słyszeliśmy, że w większych miastach zdarzały się starcia policji z szabrownikami, bądź ratownicy, którzy nie mieli obstawy policji, byli przymuszani do poszukiwania ciał zmarłych.
A co z turystyką katastrof?
Ludzie spoza profesjonalnych grup ratowniczych, nawet jeśli mają psy ratownicze i kierują nimi szczere chęci pomocy, nie zawsze powinni dołączyć do poszukiwań. To nadal osoby bez specjalnego przeszkolenia, bez ciężkiego sprzętu, które nie znają mechanizmów koordynacyjnych w przypadku działań międzynarodowych. Często stanowią dla państwa gospodarza problem większy niż korzyść. A my nie wypadliśmy sroce spod ogona, mamy za sobą lata szkoleń i wiele treningów, często znamy ludzi na różnych szczeblach władz krajowych czy lokalnych i jesteśmy w stanie działać bez obciążania państwa gospodarza.
Profesjonalna grupa ratownicza jest samodzielna, przygotowana na wszystko. Mamy prowiant, sprzęt, również ochronny, procedury bezpiecznego działania na gruzowisku, są z nami inżynierowie budownictwa, którzy nadzorują tachimetry, by w porę ostrzec strażaków, są lekarze, są ludzie od koordynacji. Struktura grupy jest przemyślana w taki sposób, aby zoptymalizować liczbę zabieranych za granicę ratowników. Poszkodowanego trzeba również odpowiednio przygotować do wyciągnięcia, nie można po prostu go wyszarpywać z gruzów. Było z nami trzech lekarzy oraz nasi ratownicy medyczni, którzy w razie czego podawali poszkodowanym leki czy silne znieczulenie. Osoby, które spędziły pod gruzami często nawet 100 godzin, mogą cierpieć nie tylko z powodu obrażeń, których pierwotnie doznały, mogły również rozwinąć się u nich inne dolegliwości. Jeżeli zajmie się tym osoba nieprzygotowana, poszkodowany może tego nie przeżyć.
My, gdy wracamy do Polski, mamy również zapewnione wsparcie psychologiczne, przechodzimy badania lekarskie, wszystko jest myte i dezynfekowane, psy mają wizyty weterynaryjne. To są też straszne obrazy, silne emocje, ale i frustracja. Jeśli ktoś przyjeżdża po tygodniu, to musi sobie również zdawać sprawę, że spotyka głównie śmierć. Po powrocie nie da się ot tak wykasować z głowy tych widoków i charakterystycznego zapachu. U osób nieprzygotowanych do tego typu działań mogą rozwinąć się różnego rodzaju traumy, a odreagowywać będą je na najbliższych.
W jednostkach ochotniczych są strażacy, którzy mają specjalizację poszukiwawczo-ratowniczą i chcą wyjeżdżać za granicę. Muszą sobie jednak zdawać sprawę, że przygotowanie do takich działań to lata ciężkiej pracy i po prostu muszą iść w stronę certyfikacji INSARAG, aby mieć pewność, że są na to gotowi. Niestety czasami zdarza się, że ludzie zachęceni przekazem medialnym decydują się na wyjazd do takich zdarzeń na własną rękę, zupełnie nieprzygotowani. Jednak na miejscu czeka ich masa nieprzyjemnych zaskoczeń. Należy pamiętać, że każda taka akcja poszukiwawczo-ratownicza to nie jest wycieczka, tylko ciężka praca.
6.02.2023 (czas polski UTC+1) |
|
---|---|
7.02.2023 (czas turecki UTC+3) |
|
8.02.2023 (czas turecki UTC+3) |
|
9.02.2023 (czas turecki UTC+3) |
|
10.02.2023 (czas turecki UTC+3) |
|
11.02.2023 (czas turecki UTC+3) |
Wizyta w BoO EUCP Team (zespołu koordynującego ekspertów Unijnego Mechanizmu Ochrony Ludności). Decyzja o wzmocnieniu centrum przyjęcia i wyjazdu grup międzynarodowych (RDC) na lotnisku w Gaziantep przez trzech członków sztabu HUSAR POLAND
|
12.02.2023 (czas turecki UTC+3) |
|
13.02.2023 (czas turecki UTC+3) |
|
14.02.2023 (czas turecki UTC+3) |
|
15.02.2023 (czas turecki UTC+3) |
|
Marta Giziewicz jest redaktorką i dziennikarką, autorką powieści, pracuje w "Przeglądzie Pożarniczym" od 2020 r.